Paweł Weżinow, Pewnej ciemnej nocy

Autor: admin. Kategorie: + Spis powszechny dzikich zajęcy. Antologia opowiadań; Paweł Weżinow; Przekłady prozy .

Pewnej ciemnej nocy

          Po raz pierwszy i ostatni widziałem się z tym dziwnym człowiekiem dokładnie przed dziesięcioma laty. Pamiętam bardzo dobrze ten dzień, który miał być pierwszym dniem wiosny. Pogoda była iście marcowa – wiał ostry wietrzyk, który przerzucał w powietrzu rzadkie zimne płatki śniegu. Niebo było ołowianoszare jak w najbrzydszych dniach zimy, ulice miasta – prawie puste. Przypominam sobie, że ociepliło się dopiero wieczorem, ale nie spieszyłem się z powrotem do domu, gdyż przez cały dzień centralne ogrzewanie u nas nie działało. Z nudów wypiłem w klubie trzy lampki czerwonego wina, poplotkowaliśmy z kolegami na wiecznie przykre tematy i kiedy ten stały wieczorny program całkiem mi się znudził, podążyłem powoli do domu.
I wówczas, jak i dziś, mieszkałem na ulicy Rakowskiego w centrum miasta. Wszedłem z roztargnieniem do ciemnej sieni, na schodach odruchowo wyciągnąłem rękę do kontaktu. Ale zanim go dotknąłem, dało się słyszeć znajome pstryknięcie w gniazdku i schody rozświeciły się. O dwa kroki ode mnie stał oparty o ścianę mężczyzna w średnim wieku, z twarzą prawie skrytą w podniesionym kołnierzu palta. W pierwszej chwili zobaczyłem tylko jego oczy – skupione i badawcze. Patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie przykuć do miejsca swoim spojrzeniem.
To nieoczekiwane spotkanie nie przypadło mi wcale do gustu. Tydzień przedtem na takich ciemnych schodach jakiś taki ciemny typ palnął żelazem po głowie mojego starego znajomego, redaktora kulturalnego jednej ze stołecznych gazet. Zabrał mu portfel, buty i teczkę skórzaną, w której, na nieszczęście znajdował się także mój rękopis. Czyżby ten nocny gość miał jakieś podobne zamiary? Wyjąłem rękę z kieszeni i szybko obmyśliłem gdzie mam go kopnąć, jeśli na mnie napadnie.
– Proszę się nie bać! – powiedział łagodnie nieznajomy. – Nie jestem bandytą!
Uśmiechnął się i dodał tym samym tonem:
– Ani na takiego nie wyglądam, jak sądzę…
Dopiero teraz zauważyłem, że wygląd miał zupełnie przyzwoity. Przede wszystkim był dobrze ubrany, palto było uszyte przez dobrego krawca. Silniejsze wrażenie wywarła na mnie jego twarz – pociągła, nieco wychudła, o dobrym i bardzo smutnym wyrazie. Tylko oczy niepokoiły – zdecydowane i trochę ponure, nieruchomo utkwione we mnie. Na kogo czekał tu na ciemnych i zimnych schodach?
– Na pana czekałem! – odrzekł jak echo nieznajomy i uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie. – Właśnie sobie myślałem, że pana przestraszę…
To też mi się nie podobało. Zwykle dorośli maniacy literaccy są bardziej uparci i dokuczliwi od młodych, czytają sami – aż zakręci ci się w głowie i przed oczami zaczną pojawiać się ciemne plamy. Nieznajomy, który wciąż patrzył na mnie tak uporczywie, uśmiechnął się ironicznie.
– O to też niech się pan nie boi! – powiedział. – Nie przynoszę panu ani powieści, ani wierszy!…
– Ależ, proszę pana! – wymamrotałem, trochę rozdrażniony jego przenikliwością. – A czym mogę panu służyć?
– Chcę z panem po prostu porozmawiać…
– Teraz?
– Tak, teraz…
– Ale jest już bardzo późno! – wybąknąłem zdziwiony. – Lepiej jutro…
– Koniecznie dziś! – łagodnie , ale natarczywie powiedział nieznajomy. – Jutro może być za późno…
Zamyśliłem się znów. Mieszkanie zimne, nieposprzątane – jak tu zaprosić obcego człowieka?
– To nieważne! – powiedział nieznajomy. – Nie przyszedłem przeglądać panu mieszkanie, tylko poważnie porozmawiać…
Tym razem popatrzyłem na dziwnego gościa nieco wytrzeszczonymi oczami. Co to za człowiek? Jasnowidz czy wariat? Nie, pewnie wariat, jest coś zwariowanego w jego oczach.
– Nie jestem wariatem! – powiedział smutnie nieznajomy. – Jestem tak samo normalny, jak i pan…
– Do diabła! – wykrzyknąłem zdumiony. – Pan rzeczywiście czyta w moich myślach!…
– Tak, ja rzeczywiście odczytuję pana myśli! – skinął głową nieznajomy z całą powagą.
– I twierdzi pan, że nie jest wariatem?
– Żaden wariat nie potrafi czytać w myślach ! – trochę ironicznie zauważył mój nocny gość.
Niestety, było to właśnie tak i nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Patrzyłem już wielce zaniepokojony i przez chwilę wydało mi się, że śnię.
– Nie, nie śni pan! – westchnął nieznajomy i szybkim ruchem wyciągnął rękę, żeby mnie uspokoić. – Niech się pan nie przeraża, nie ma tu nic dziwnego i nadprzyrodzonego! Zaraz panu pokażę!…
Opuścił kołnierz palta. Teraz człowiek ten wydał mi się jeszcze zwyklejszy, lepszy i bardziej smutny. Ale co miałbym zobaczyć? Nie było nic szczególnego do oglądania oprócz aparatu słuchowego, którego drucik opadał z prawego ucha. Z pewnością nie raz widzieliście takie aparaciki – niewielka membrana, zatknięta za ucho, przewód i bateria elektryczna, którą zwykle nosi się w najbliższej kieszeni.
– To nie jest aparat słuchowy – powiedział łagodnie nieznajomy. – To mikroodbiornik, wynaleziony przeze mnie… Ale zamiast fal radiowych może on odbierać te prądy biologiczne, które wysyła mózg ludzki. W dwóch słowach: wychwytuje on myśli ludzkie.
Jakkolwiek wydawało się to nieprawdopodobne, nie było mi już wcale trudno w to uwierzyć. Człowiek może nie wierzyć w duchy, ale jak zobaczy ducha – chcąc nie chcąc – uwierzy, choćby miał się za to na niego rozgniewać sekretarz partii. Patrzyłem zdziwiony na swego nocnego gościa i wymamrotałem cicho:
– No dobrze, proszę na górę…
I po chwili dodałem w zdenerwowaniu:
– Tylko na litość boską, niech pan wyjmie tę fasolę z ucha!
Nieznajomy uśmiechnął się po raz pierwszy. Uśmiech miał serdeczny i dobry, co uspokoiło mnie zupełnie.
– Dobrze, nie będę pana więcej dręczyć! – odrzekł i wyjął aparacik z ucha.
Weszliśmy po schodach do domu i wprowadziłem go do swego gabinetu, który, jak się domyślacie, służył mi także jako sypialnia. Musiałem sprzątnąć niewyprawne skarpetki z krzesła, but ze stołu i gazetę ze skórkami po kiełbasie z łóżka.
– Czy wie pan o czym teraz myślę? – spytałem żartobliwie.
– Wiem! – odrzekł tym samym tonem nieznajomy. – Myśli pan – ciężki jest kawalerski żywot… I nie będąc prorokiem, powiem panu, że wkrótce się pan ożeni..
– Amen! – powiedziałem, czując zimne dreszcze na plecach. – A pan żonaty?
Twarz nieznajomego jakby osowiała.
– Żonaty – 0drzekł. – Ale dowie się pan i o tym. Opowiem o wszystkim.
– jestem gotowy pana wysłuchać! Powiedziałem cicho. – Ale najpierw proszę mi powiedzieć – dlaczego akurat ze mną chce pan porozmawiać? Jestem przecież dla pana zupełnie obcym człowiekiem!…
– O nie, my się znamy! – powiedział nieznajomy z westchnieniem. – Być może nie przypomina pan sobie, ale my się znamy… Przed trzema wieczorami byliśmy razem w restauracji. Naprawdę pan sobie nie przypomina?… Nasze stoliki były tuż obok siebie.
Jak błysk magnezji przemknęło mi przez głowę wspomnienie. Rzeczywiście!… Tak, rzeczywiście!… Ale wtedy nie zwróciłem na niego większej uwagi…
– Przypomina pan sobie? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Oczywiście… Już wtedy miał pan w uchu tę fasolę…
– Tak, miałem – skinął głową. I pan pomyślał sobie „Właściwie nie wygląda tak brzydko! Gdyby mi na to przyszło – od tego się nie umiera”. Nie słyszy pan dobrze na prawe ucho, prawda?
– Tak! – wykrzyknąłem zaskoczony. – I przypominam sobie, że rzeczywiście tak pomyślałem.
– A pamięta pan, jakie towarzystwo było przy sąsiednich stolikach?
Pamiętałem bardzo dobrze. Były tam dwie młode kobiety i kilku młodych ludzi prawie w ich wieku. Jedna z kobiet była całkiem młodziutka, o drobnej twarzy, bardzo miła i przy tym po uszy zakochana w swoim mężu – przez cały czas patrzyła na niego z uwielbieniem. Ale mąż nie zwracał na nią uwagi. Od czasu do czasu jego mętne spojrzenie zatrzymywało się na drugiej kobiecie, ubranej bardziej elegancko, z pełnymi, wyzywającymi ustami. Kiedy podpili sobie, dla mnie i dla innych ludzi przy jego stole nie były tajemnicą uczucia, które żywił do przyjaciółki swojej żony. Tylko żona, jakby nic nie podejrzewała, świergotała nadal wesoło, z jeszcze większym uwielbieniem patrzyła na swego pięknego męża.
– Przypominam sobie! – skinąłem głową.
– Miał pan zupełną rację… Ona rzeczywiście nic nie podejrzewała, podsłuchiwałem ich myśli…
Zdrętwiałem mimowolnie. Żeby podsłuchiwać ich myśli… W tym momencie wydało mi się to jeszcze bardziej interesujące i jeszcze straszniejsze.
– A czy było coś między nimi?
– Oczywiście. Zwodzili ją pod samym jej nosem, zupełnie prawidłowo ocenił pan wtedy stosunki między nimi. Śledził ich pan nie gorzej ode mnie – nawet bardziej wytrwale, z o wiele większym nerwem badawczym. Kiedy przekonał się pan całkowicie, pomyślał pan: „Biedna kobieta!… Dobrze, ą nie może zajrzeć im do głów!… Ale by się sparzyła, ale by zwiędła jak złamany kwiat!” Czy nie tak?…
– Właśnie tak!
Wszystko wino wywietrzało mi już z głowy, śledziłem swego gościa w największym  napięciu. Moje wątpliwości zniknęły, byłem głęboko przekonany, że dziwny człowiek o szczupłej i mądrej twarzy rzeczywiście wynalazł ten straszny aparat. Popatrzył na mnie zamyślony, jakby coś sobie przypomniał, potem powiedział bez większej ochoty:
– Tak pan sobie pomyślał tego wieczoru: „Dobrze, że nie może im zajrzeć do głów!” Dobrze, że nie może! To samo myślałem także ja – dobrze, że nie może! Ta myśl przywiodła mnie teraz do pana!…
– Ale proszę powiedzieć od początku! – powiedziałem podniecony.
Nieznajomy zamyślił się, gładkie czoło pokryło się siecią drobnych zmarszczek.
– Nie mam ochoty opowiadać panu o sobie – powiedział trochę niezręcznie. – Nie mam ochoty powiedzieć panu nawet swego imienia… Nie powinien pan interesować się ani moim życiem, ani moim dalszym losem. Nie powinien pan nawet interesować się szczegółami mojego wynalazku…
– No więc, po co pan tu przyszedł? – spytałem trochę zdenerwowany.
– Dowie się pan! – powiedział ze znużeniem. – Powiem panu także, że nad tym wynalazkiem pracowałem około dziesięciu lat. Pierwszy poważny sukces osiągnąłem przed dwoma laty. Ale sukces nie był całkowity. Żeby odebrać myśli obiektu, musiał on nosić na głowie ciężki i niewygodny hełm, który przyjmował i opracowywał impulsy nerwowe mózgu. Musiały upłynąć jeszcze dwa lata, żebym doprowadził aparat do tej doskonałości. Może nie wierzy pan w cuda techniki, ale to co osiągnąłem, jest prawdziwym cudem techniki.
– Niestety, nie tylko technicznym – powiedziałem posępnie.
– Ma pan słuszność. Całkowitą słuszność! – zawołał rozgorączkowany. – Ale początkowo ja sam nie uświadamiałem sobie, że problem jest nie tylko techniczny. O jego moralnym aspekcie nie pomyślałem nawet. Mimo wszystko, kiedy usłyszałem w słuchawce pierwszą ludzką myśl, przekształconą przez aparat w dźwięk, muszę panu przyznać, że doznałem prawdziwego wstrząsu moralnego. Zapytałem się wtedy po raz pierwszy – czy mam prawo to czynić?… rozumiem jakim barbarzyństwem jest wykorzystywanie pracy innego człowieka. A czymże dopiero eksploatacja jego myśli?…
Gość mój zająknął się i umilkł. Twarz miał pobladła, gorzkie cierpienie pojawiło się w jego spojrzeniu.
– Problem w tym, że człowiek, z którym robiłem moje eksperymenty, był bardzo stary i xchory, jego umysłu nie zaprzątało więcej niż kilka myśli, które nie wyjaśniały niczego o świecie. Przy tym mój wynalazek wdawał mi się tak gigantyczny, że zagłuszył wszystkie inne głosy. Dla uspokojenia siebie wymyśliłem naprędce jakąś teoryjkę, żeby się usprawiedliwić.
– Zawsze tak jest! – pokiwałem głową. – Połowa teorii na świecie jest wymyślona po to, żeby coś usprawiedliwić…
– Ma pan na pewno rację! – przytaknął gość – Dopiero wtedy zrozumiałem sam, na jakim niepewnym gruncie stanąłem, kiedy udoskonaliłem swój aparat. Muszę panu z góry powiedzieć, że zachowywałem wokół wynalazku pełną tajemnicę. Jest pan pierwszym człowiekiem, który się o niej dowiaduje. Żebym mógł go wykorzystywać, zacząłem udawać głuchego – zabawa, która wcale nie była dla mnie przyjemna, ale była konieczna. Pewnego pięknego dnia oznajmiłem bliskim, że sprowadziłem z zagranicy aparat do wzmacniania dźwięku, i tym samy wszystkie przeszkody zostały usunięte. Ale rozgoryczenia zaczęły się jeszcze podczas trwania eksperymentu…
Gość zapalił papierosa, czoło znów pokryło się siecią drobnych zmarszczek.
– W tym czasie przeprowadzałem już doświadczenia z moją służącą… Była to młoda jeszcze dziewczyna, piętnasto- lub szesnastoletnia, senna i apatyczna istota, na którą nie zwracałem prawie żadnej uwagi. Ubierała się wiejskie łaszki, była anemiczna, poruszała się po moim laboratorium jak we śnie. Była to także pierwsza myśl, jaką od niej odebrałem: „Chce mi się spać!…”. Rozgniewałem się nawet nieco: czyżby pod tą małą, zakutą czaszką nie mogła pojawić się żadna ludzka myśl? Albo ten aparat jest zdefektowany, nie może wychwycić wszystkiego?
Nie, aparat nie był uszkodzony. Wkrótce pojawiła się i nowa myśl: „Jeść mi się chce!… Nagle myśli potoczyły się szybko, jakby rozgorączkowane i przestraszone. – Gospodyni znów schowała jedzenie – myślała. – Co będę jadła do wieczora? Jeśli zostawiła trochę chleba – dobrze, ale jeśli  nic nie zostawiła? Mam trzy kostki cukru, schowane pod materacem, żeby ich tylko nie znalazła! A może i znalazła, często grzebie pod materacem! Wszędzie grzebie, czy czegoś nie ukradłam. Znalazła wszystkie moje listy i przeczytała co do jednego!… Jeść mi się chce!… Och, jak mi się chce jeść i spać. A może powiedzieć gospodarzowi, żeby mnie dziś zwolnił wcześniej? Jest bardzo dobry, powiem mu!”.
Może pan sobie wyobrazić moje zdumienie? – ciągnął dalej z rozgoryczeniem gość. – Nie zna pan mojej żony, trudno mi ją panu opisać. Jest jeszcze młoda, ma 35 lat, ubiera się bardzo ładnie, uchodzi za inteligentną i bardzo kulturalną kobietę. Chodzi do waszych klubów, mówi o sztuce, ludzie witają ją z szacunkiem. I żeby chowała jedzenie przed służącą? Nie, niemożliwe! Ale jak to niemożliwe? Człowiek może oszukiwać innych, ale nie siebie.
Zdjąłem słuchawkę i popatrzyłem na dziewczątko. Drzemało prawie na krzesełku, gdzie je posadziłem.
– Maryjko, głodna jesteś? – spytałęm nieoczekiwanie.
Dziewczyna drgnęła i spojrzała na mnie z przestrachem:
– Nie jestem głodna.
– Nie kłamiesz?
– Nie kłamię! – drgnęła. – Po co miałabym kłamać!…
– Pani przypadkiem nie zamyka przed tobą jedzenia?
– Nie, po co miałaby zamykać, nigdy nie zamyka!
Założyłem znów słuchawkę.
– Powiedz mi prawdę – powiedziałem łagodnie. – No, powiedz!
– Tak jest, jak mówię! – odrzekła błagalnie dziewczyna, ale ja wstrząśnięty słyszałem jej myśli: „Boję się mu powiedzieć, bardzo się boję! Jak pani się dowie, że mu powiedziałam – zatłucze mnie!”.
Zdjąłem znów słuchawkę i zamyśliłem się. Nie było wątpliwości, że to, co myślało dziecko, było czystą prawdą. Dałem jej pieniądze z poleceniem, żeby poszła do cukierni i nic nie mówiła mojej żonie. Maryjka wzięła je z przestrachem, coś niby mgła łez pojawiło się w jej oczach. Kiedy ją pogłaskała po główce przed wyjściem, omal się nie rozszlochała…
Byłem tak rozstrojony, że zaraz Zapomniałem, jaki ważny i uroczysty jest dla mnie tamten dzień. Po wieloletniej pracy osiągnąłem wreszcie pełne, nieprawdopodobne powodzenie, powinienem triumfować, a czułem, że serce mi omal nie pęknie. Nie wiem teraz co bardziej mną wstrząsnęło – los nieszczęsnej dziewczyny, która żyła pod moim bokiem, czy straszne odkrycie o mojej żonie, którą znałem od czternastu lat. Czyżby mogła być tak obłudna, tak starannie ukrywać przede mną swoją prawdziwą twarz, że nie odkryłem tego p[rzez tyle lat, że nawet przez moment nie podejrzewałem jej o to?
Mój gość westchnął ciężko i jakby zapomniał na chwilę, że nie jest sam w pokoju. Nagle podniósł głowę, spojrzał na mnie i ciągnął dalej:
– Może pan sobie wyobrazić z jaką przygnębiającą niecierpliwością wróciłem do domu. Chyba nie może pan sobie wyobrazić tego uczucia… Żyłem z żoną półtora dziesięciolecia i teraz po raz pierwszy miałem zajrzeć własnymi oczami do jej duszy. Co miałem tam znaleźć? Czy nie zniszczy to naszego życia? I w ogóle – czy miałem prawo to robić?… przestępstwem jest otworzenie cudzego listu, a co dopiero cudzej duszy! Długo chodziłem sam po wilgotnej i zimnej ulicy, zanim wszedłem do domu. Kiedy otworzyłem drzwi pokoju, serce biło mi tak mocno, jakby miało wydarzyć się coś decydującego. Żona leżała na kozetce, czytała jakąś książkę. Przywitałem ją półgłosem, zapytałem co słychać.
– Nic szczególnego! – odrzekła, nie podnosząc oczu znad książki.
– Co powiedziałaś? – spytałem powtórnie.
– Nic szczególnego – odrzekła powtórnie.
– Zupełnie ogłuchłem! – powiedziałem z westchnieniem. – Zobacz, co sobie sprowadziłem z zagranicy…
Wyjąłem aparacik i lekko drżącymi palcami włożyłem słuchawkę do ucha. Popatrzyła na mnie zaskoczona i wymamrotała:
– Tylko tego ci brakowało.
Ale ja wspaniale słyszałem ciąg dalszy tej myśli: „Do reszty staniesz się podobny do rencisty!”.
– Nie wygląda wcale tak brzydko! – powiedziałem pojednawczo. – Jest mi nawet z tym do twarzy…
„Brakuje ci tylko laski” – brzmiała odpowiedź w słuchawce, mimo że żona wzruszyła tylko ramionami…
Usiadłem przy biurku, wziąłem jakąś książkę. Żona czytała nadal. W uszach wyraźnie dźwięczał mi tekst, potem głos zaczął stawać się niepewny i niejasny. I oto nagle pojawiła się własna myśl: „Teraz zażądać od niego pieniędzy? Nie, lepiej po kolacji, wtedy nie będzie taki skwaszony!”. Potem znów tekst książki i znów jej własna myśl: „Odkąd zabrał się za te idiotyczne eksperymenty, zrobił się zupełnie skąpy. Niech nie myśli, że powinnam żebrać u niego o każdy lew jak jakaś uboga krewna… Ta zatyczka do ucha kosztuje na pewno całą miesięczną pensję, ale jeśli chodzi o jego zachcianki – nie żałuje sobie wcale.”.
– Czy naprawdę tak źle słyszysz? – dobiegł do mnie jej głos.
– Naprawdę! – odrzekłem. – Zwłaszcza ostatnio!
„Biedaczek, to prawda, że zestarzał się jakoś nagle!” – pomyślała i zamknęła książkę.
– Wygląda pan bardzo dobrze! – przerwałem swemu gościowi.
Uśmiechnął się, ale nie był to wcale wesoły uśmiech:
– W pana oczach – możliwe, ale nie w oczach młodej kobiety… Zresztą poszedłem z nią raz do jednego z klubów i mimo że mnie poprosiła, abym nie wkładał aparaciku do ucha, nie mogłem się powstrzymać i włożyłem… Zrozumiałem, że się krępuje mną i nawet wstydzi. Nie byłem ani tak rozmowny jak jej przyjaciele, ani tak zabawny i nawet nie tak młody… I ponieważ pochłonięty podsłuchiwaniem, byłem bardzo roztargniony, pomyślała w pewnym momencie ze znudzeniem:
„Kompromituję się tylko przez niego. Nie powinnam go tu już przyprowadzać, nie nadaje się do takiego towarzystwa!”.
– A służąca? – spytałem.
– jeszcze tego samego wieczoru poruszyłem tę sprawę – skinął gość. – powiedziałęm jej, że Maryjka wydaje mi się ostatnio dość blada i osłabiona – może nie dojada? Popatrzyła na mnie ze złością, ale odrzekła niedbale: „Ja mam się o to martwić – co je, a czego nie je!”. Ale jej myśli były zupełnie inne: „Może chcesz, żebym z jednej profesorskiej pensji urządzała uczty służącym?” – myślała.
– A więc, jest pan profesorem? – spytałem.
– Tak – potwierdził gość.
– Panie profesorze, najwidoczniej trafił pan na złą żonę! – powiedziałem zasępiony.
Mój gość popatrzył na mnie przeciągle.
– Właściwie nie jest ona taką złą żoną! – powiedział bez entuzjazmu. – Każdy postronny obserwator powiedziałby panu, że jest bardzo dobrą żoną… Stara się zawsze, żeby dom był przyjemny i przytulny, dobrze gotuje, dba gorliwie o moją bieliznę. Nie zanudza mnie, nie urządza kłótni i skandali, nie tyranizuje mnie, nie gdera, kiedy się spóźniam. Jest mi nawet wierna. Jak się dowiedziałem, zakochiwała się kilka razy w ciągu ostatnich lat, w jej duszy pozostawiło to piękne i ludzkie wspomnienia. Ale fizycznie nigdy mnie nie zdradzała… Mimo swej duchowej małostkowości, mimo swej oziębłości, mimo egoizmu zachowało się w niej poczucie uczciwości. Długo podsłuchiwałem jej myśli, dotarłem do dna jej duszy… Nie kochała mnie… Niekiedy było jej mnie żal, niekiedy patrzyła na mnie z dobrocią, ale przeważnie wzbudzałem w niej znudzenie, zmieszane nawet z fizycznym wstrętem, który pojawił się z pewnością w ostatnich latach. Byłem dla niej zupełnie obcy. Zrozumiałem, jak bardzo się oszukiwałem, jak zimno i pusto było wokół mnie, jak bardzo samotny byłem na świecie – nie wiedząc o tym… Zrozumiałem, że nie jest to tylko jej winą, że winien temu jestem także ja z moją okropną ślepotą i głuchotą, która najwyraźniej właściwa jest wszystkim mężom.
– Niepotrzebnie ją pan usprawiedliwia! – powiedziałem oschle. – Jeśli dobrze rozumiem, pustym i złym człowiekiem jest właśnie ona… A to, co pan uważa za uczciwość, jest w gruncie rzeczy ordynarniejszą mieszczańskością.
– Nie wiem! – westchnął. – Staram się mimo wszystko być obiektywny… sprawiedliwy… Gdyby pan mógł słyszeć jak ja, zrozumiałby pan, że świat wcale nie jest tym, za jaki pan go uważa. Dusza ludzka zmienia się o wiele wolniej niż warunki zewnętrzne. Gdyby mógł pan tak jak ja usłyszeć, miałby pan nieco inne wyobrażenie o tym co dobre i złe. Wypaliłoby się w panu wiele iluzji, które właściwie są potrzebne, zwłaszcza pisarzowi. Człowiek nie może uczyć ludzi dobra, jeśli sam w to dobro nie wierzy, jeśli nie jest przekonany, że jest ono silne i zyje wokół nas.
– Czy ma pan przyjaciół? – przerwałem mu nagle.
– Spodziewałem się, żę mnie pan o to zapyta! – odrzekł. – Tak, mam przyjaciół. Mam jednego dobrego przyjaciela jeszcze z czasów młodości. Widujemy się z nim często, rozmawiamy szczerze. Ale dopiero kiedy włożyłem tę fasolkę do ucha, zrozumiałem, że ani nie rozmawialiśmy szczerze, ani nie znaliśmy swoich prawdziwych twarzy. Tylko jemu powierzyłem w największej tajemnicy, jaki charakter mają moje badania, nie mówiąc, że osiągnąłem decydujące sukcesy. Dopiero ostatnio podsunąłem mu, że osiągnąłem znaczny postęp w swojej pracy. Popatrzył na mnie kątem oka i wybąkał z udawanym ożywieniem:
– O, brawo!…
Ale jego myśli były zupełnie inne.; „Czy ten zwariowany człowiek rzeczywiście wierzy, że coś zrobi? – myślał. – Dlaczego nie siądzie na tyłku, żeby zbijać pieniądze, tylko szuka wiatru w polu!”
– Mam nadzieję wkrótce coś osiągnąć – mówiłem dalej.
„Miej, miej! – myślał. – Daleko w ten sposób nie zajedziesz. Lepiej, dobry człowieku, żebyś pilnował żoneczki, bo mi żal patrzeć na ciebie z tymi rogami!”
Przyznaję, że jego myśli złościły mnie i postanowiłem go ukarać.
– Ana mnie nie zdradza! – powiedziałem spokojnie.
Popatrzył na mnie zdumiony, tak speszony, że mimo woli rozweseliłem się.
– kto powiedział, że cię zdradza?…
-Ty.
– Nic takiego nie mówiłem! – wybąkał przestraszony, ale w oczach miał prawdziwy strach.
– Może jesteś chory? – spytałem zatroskany. – Dopiero co powiedziałeś, że żal ci patrzeć na mnie z tymi rogami.
„Wygląda na to, że mi się wyrwało! – pomyślał zupełnie zmieszany. – Powiedziałem na głos swoje myśli! Niech to diabli, co się ze mną dzieje?”.
– Słuchaj, bracie! – mówiłem dalej. – Nie myśl, że jestem taki głupi, na jakiego wyglądam… Jestem pewny, że Ana mnie nie zdradza tak, jak jestem pewny, że ty uważasz mnie za zwariowanego.
– Kto? Ja? Głupstwa! – sprzeciwił się. – Skądże znowu?…
– Przyjaciele muszą być bardziej uczciwi9 względem siebie – ciągnąłem bezlitośnie. Powinni być bardziej szczerzy i ufni. Bo w przeciwnym razie, po cóż mają być przyjaciółmi?
– Tak to jest, oczywiście! – wymamrotał. – Przecież ja z tobą zawsze byłem szczery!
Mój gość zamyślił się na chwilę, potem mówił dalej:
– Ale on nie był szczery… Pewnie nie zdawał sobie sprawy jak daleki był od prawdziwej ludzkiej szczerości. Robiło to na mnie wrażenie u wielu innych ludzi – kłamali, nie zdając sobie sprawy, że kłamią. Byli gotowi oburzać się na każde ludzkie kłamstwo, a nie zdawali sobie sprawy, że używają w swoim codziennym życiu kłamstwa tak obficie, jak na przykład jedzenia i wody. Ludzie przyprószeni siwizną, ludzie otoczeni poważaniem i szacunkiem społeczeństwa, którzy budzą respekt swoimi nazwiskami i tytułami – uczeni, artyści, kierownicy – wszyscy kłamali z taką łatwością, że niekiedy ogarniał mnie największy pesymizm. Kłamali w swoim codziennym życiu – bezczelnie i z zimną krwią, powiedziałbym, nieświadomie – okłamywali przyjaciół, żony, dzieci – często bez potrzeby i w najzwyklejszych drobnych sprawach. Ale trudniej było słuchać, kiedy kłamali o swojej pracy, o swoich planach, o swoich ideałach. Zrozumiałem, że dla niektórych ludzi kłamstwo jest stylem życia – bez kłamstwa ich życie i ich działalność byłyby po prostu niemożliwe.
– to stare prawdy! – powiedziałem z westchnieniem.
– To fakt! – powiedział z ożywieniem. – Ale co innego kiedy człowiek uświadamia to sobie jako mądrość życia, a co innego – widzieć i obserwować to bezpośrednio. Oprócz kłamstwa największe wrażenie robiła na mnie głupota. Ukrywanie głupoty w naszym życiu współczesnym to wielka sztuka. Jest ono tak doprowadzone do perfekcji, iż niekiedy trzeba żyć całymi latami z człowiekiem, żeby zrozumieć, że jest głupcem. Mój aparat bezlitośnie odsłaniał w jednej chwili najkunsztowniejszą fasadę, pojawiała się przede mną natychmiast prawdziwa twarz człowieka – jego prawdziwy rozum, prawdziwy charakter, prawdziwe uczucia. Byłem wstrząśnięty tym, z iloma błędnymi wyobrażeniami o ludziach żyjemy w naszym codziennym, zwykłym życiu. Dostrzegałem najbardziej prymitywne uczucia, najbardziej feudalne poglądy, najokropniejszy egoizm u ludzi, u których widziałem wcześniej wielkie poczucie człowieczeństwa. I na odwrót – widziałem prawdziwą duszę ludzką tam, gdzie nikt nie przypuszczał, że istnieje. Początkowo wstrząsało to mną, ale potem przyzwyczaiłem się.
– Ale z dnia na dzień stawał się pan bardziej smutni i zrozpaczony – dodałem.
– Nie, nie! – wykrzyknął energicznie. Niech pan nie myśli, że stałem się jakimś mizantropem. Dobrze zrozumiałem prawdę. Dusza ludzka żyjąca złem, kurczy się, dusi się, staje się nieczuła lub też zaczyna się rozkładać. To nie jest jej naturalne środowisko. Ale dusza ludzka, żyjąca dobrem, rozkwita, pięknieje, zaczynają od niej jeszcze szybciej odpadać wady, które wydają się nieomal zakorzenione w niej, nieomal jej istotą. Wierzę nieugięcie, że kiedy zbudujemy prawdziwe, nowe społeczeństwo, ludzie będą zupełnie inni – będą prawdziwymi, nowymi ludźmi.
– Jestem bardzo szczęśliwy! – powiedziałem ze wzruszeniem. – Szczęśliwy, że właśnie pan może myśleć w ten sposób!
– Powiedziałem, że wierzę w to. Poznawać zło, to nie znaczy stać się złym. Oznacza to, że można widzieć wyraźniej prawdziwą drogę dobra.
– Dokonał pan cudownego wynalazku! – wykrzyknąłem wzruszony.
Uśmiechnął się smutnie:
– Nie, tak się panu tylko wydaje!… Postanowiłem zniszczyć swój wynalazek! Podjąłem to postanowienie i nikt nie zawróci mnie z tej drogi!
– Zniszczy go pan? – powiedziałem zaskoczony.
– Tak. I to może jeszcze tej nocy…
– Nie wolno tego panu robić! – wykrzyknąłem rozgorączkowany. – Czy nie rozumie pan, że niszczy pan straszną broń…
– Trafił pan w sedno! Skinął głową. – Jest to rzeczywiście straszna broń.
– Broń w walce o prawdę! – powiedziałem podniecony. – Jeśli kłamstwo zostanie zdemaskowane, jeśli głupota zostanie ujawniona – kto na tym zyska?… Nie pomyślał pan o tym?
– To raczej pan nie pomyślał! – powiedział zmęczony. – Ja już pomyślałem. Wie pan przecież, że przed laty została opanowana jedna z największych tajemnic przyrody – energia atomowa. I co z tego?… Czy ludzkość stała się przez to bardziej szczęśliwa?… Gdyby to odkrycie było dokonane w epoce komunizmu, przyniosłoby ludzkości prawdziwy dobrobyt. A teraz – nie wiadomo – być może doprowadzi do jego zagłady. Czy mogę wiedzieć w czyje ręce dostanie się mój wynalazek? A jeśli wpadnie w ręce tych, których władza jest skierowana przeciwko prawdzie? Czy nie staną się przez to dziesięciokrotnie silniejsi?
Milczałem zmieszany i zaniepokojony.
– A zatem po co pan do mnie przyszedł? – powiedziałem zrozpaczony. – Po radę, czy po co?
– Nie po radę – pokręcił głową. – Niepotrzebne mi rady, rozmyślałem nad tym bardzo dużo. Być może źle oceniłem ten wynalazek, to inna sprawa… Ale pytam się – czy fizycy atomowi ocenili dobrze swoje odkrycie? I ponieważ mam wszystko na swoim sumieniu, tylko ja mam prawo podjąć decyzję. Ja ją już podjąłem. Ale w ciągu ostatnich dni pojawiło się we mnie straszne podejrzenie. Tak, doprawdy straszne…
Mój gość umilkł, jakiś szczególny ogień zapłonął w jego oczach.
– Podejrzenie? – wybąknąłem.
– Tak, podejrzenie! Pomyślałem sobie – czy ja nie mam halucynacji?… Czy ja nie zwariowałem?… A jeśli to wszystko jest chorobliwą wyobraźnią pomylonego człowieka?
Wydało mi się nagle, że jakiś zimny powiew przebiegł przez pokój. I dlaczego tak dziwnie błyszczały oczy nieznajomego? Ze swego miejsca widziałem duże trzyskrzydłowe okno – noc, która przylgnęła do szyby, wydała się teraz jeszcze bardziej czarna i głucha.
– A w czym mogę panu pomóc? – zapytałem ze ściśniętym gardłem.
– To takie proste – dam panu wypróbować swój aparat. Będzie pan jedynym oprócz mnie człowiekiem, który zbliży się do tej strasznej wiedzy. Jeśli aparat jest prawdziwy, będzie pan także musiał słyszeć moje myśli.
Zaległo krótkie, przygnębiające milczenie, w którym czułem jak serce podchodzi mi do gardła.
– Dobrze! – powiedziałem cicho.
Sięgnął do kieszeni czarnego palta i wyjął aparacik. Raczej wyczuwałem, aniżeli widziałem jak drżą cienkie palce jego rąk.
– To wszystko – powiedział z ledwie ukrywanym zdenerwowaniem . – Napisałem tu kilka zdań. Przeczytam panu – w myślach oczywiście – potem będzie pan mógł porównać, czy odebrał je pan prawidłowo.
– Dobrze! – przytaknąłem.
– Proszę wziąć słuchawkę.
Wziąłem aparacik i włożyłem czarny guzik do ucha. Przez pewien czas słyszałem tylko jakiś delikatny melodyjny szum, potem zabrzmiał głos, tak wyraźny i jasny, że wzdrygnąłem się mimo woli.
„Słyszy mnie pan? Proszę odpowiedzieć – słyszy mnie pan?”
– Słyszę! – odrzekłem oszołomiony.
Mój gość nachylił szczupłą twarz nad białą kartką, którą dopiero co rozpostarł.
„Proszę słuchać dalej – odrzekł głos. – Przyszedłem do pana jak uczciwy człowiek do uczciwego człowieka. Musi mi pan obiecać, że nie powie pan nikomu o naszym spotkaniu. Dziś mamy 22 marca 1947 roku. Za dziesięć lat nasze zobowiązanie wygaśnie – będzie pan mógł swobodnie opowiedzieć o moim wynalazku. Liczę na pana… Ludzie powinni dowiedzieć się, co osiągnąłem i dlaczego im tego nie udostępniłem. To wszystko!”
Głos brzmiał miękko i niezwykle przyjemnie.
– A pan? – drgnąłem. – Gdzie pan wtedy będzie?
„Proszę zdjąć słuchawkę! – powiedział głos. – Proszę pana, niech pan natychmiast wyjmie słuchawkę!”
Podporządkowałem się automatycznie, popatrzyłem zdziwiony na swego gościa. Oparł się w fotelu, twarz miał rozjaśnioną, spojrzenie – przepełnione cicho triumfującą radością.
– Słyszał pan! – powiedział zmienionym głosem. – Oto kartki! Czy to samo?
Wystarczył mi tylko jeden rzut oka, żebym zrozumiał.
– Tak, to samo.
– Tej nocy będę spać zupełnie spokojny – powiedział gość. – Spokojny i z czystym sumieniem!…
– A jeśli pana zdradzę?
– Nie zrobi pan tego! – powiedział z ledwie uchwytnym uśmiechem. – Znam pana. A choćby pan to zrobił – nie ma to już żadnego znaczenia. Tej nocy wynalazek zniknie i nikt nie będzie mógł temu zapobiec.
– Ale on pozostanie u pana, w pana umyśle. Za dziesięć lat znów zaproponuje go pan ludzkości, prawda?
– Być może! – powiedział żartobliwie. – A może wtedy nie będę już żył… Czas pokaże…
Zdziwiłem się jak odmieniony wygląd miał gość, jak ożywiony i rześki, jakby jakiś straszny ciężar spadł mu z serca. Jego nastrój jakimiś nieznanymi drogami udzielił się także mnie, zapomniałem o wszystkich złych myślach.
– Musimy być ludźmi! – powiedział. – Musimy wierzyć w przyszłość.
– Musimy! – powiedziałem.
Wstał i zaczerpnął głęboko powietrza.
– Już pan chce iść? – zapytałem zaniepokojony- Pora, żeby położył się pan spać! – powiedział uśmiechnięty.
– Jeśli będę mógł! – odrzekłem.
– To nie takie trudne! – powiedział. – Ja sam spędziłem wiele nieprzespanych nocy. To nie takie trudne.
– Może warto…
– Tak, z pewnością! – uśmiechnął się.
Potem mój gość poszedł. W drzwiach podał mi swoją małą delikatną rękę, Mocno uścisnął moją.
– Ja jestem pierwszy, który usłyszał te cudowne dźwięki – powiedział. – Pan jest ostatni! Dobranoc!…
Kiedy wróciłem do pokoju, popatrzyłem mimo woli prze okno. Przechodził przez ulicę – szczupły, czarny, wyprostowany – a w jego krokach wyczuwało się jakby nieuchwytnie nadzieję.

***

      Od tego czasu upłynęło dokładnie dziesięć lat. Nigdzie nie spotkałem mojego dziwnego nocnego gościa, nigdy nic o nim nie słyszałem. I tej nocy, kiedy skończyłem ostatnią stronę tego dziwnego wspomnienia, znów popatrzyłem przez duże trzyskrzydłowe okno i przez chwilę wydało mi się, że widzę wysoką, szczupłą postać, ubraną na czarno. Czy kiedyś go znó2) zobaczę? Czy zadzwoni znów kiedyś do moich drzwi? A może już nie żyje? Nikt nie może dać odpowiedzi na to pytanie. Być może leży teraz gdzieś pod czarną, rozmiękłą ziemią, albo też siedzi w poczekalni jakiegoś dworca ze swoją czarną fasolką w uchu i w zamyśleniu słucha ponurych i jasnych myśli ludzi.
Nikt nie może na to odpowiedzieć.
Wróciłem znów do czarnej maszyny, do swojego starego wysłużonego remingtona. W okna dął wilgotny wiatr, wzbijając w górę rzadki, wiosenny śnieżek.

. . : : M E N U : : . .

Przekłady i Publikacje

. . : : L I N K I : : . .