Nikołaj Chajtow, Czarownik z Breze

Autor: admin. Kategorie: + Spis powszechny dzikich zajęcy. Antologia opowiadań; Nikołaj Chajtow; Przekłady prozy .

Czarownik z Breze

Gdy tylko trzasnęły drzwi, nakryłem się na głowę i udałem, że śpię: w hotelu, a zwłaszcza takim jak w Dewinie, zawsze może się zdarzyć, że ktoś z gości będzie trochę podpity, będzie miał donośny głos, będzie rozmowny i pozbawi człowieka najlepszych godzin snu.
Wszedłszy, stąpał ciężko. Nie był zbyt młody, skoro zmęczyło go tych piętnaście stopni na pierwsze piętro. Zatupotały podkute buty, pstryknął kontakt lampy i zaskrzypiało łóżko. Poleżał dość długo bez ruchu, ale kiedy miałem już się odwrócić, westchnienie wyrwało mu się z piersi, zatrzepotało ołowianymi skrzydłami i zawisło w półmroku hotelowego pokoiku – nie było to westchnienie ulgi, lecz jęk człowieka zmęczonego lub wyczerpanego.
Ogarnął mnie powiew niejasnego niepokoju. Odwróciłem się do jego łóżka i w skąpym świetle ulicznym, przenikającym przez wąskie, staromodne okienko, spostrzegłem położony na stole barwny pas i turban.
Nieznajomy zauważył, że nie śpię.
– Nie obudziłem cię? – zapytał.
Głos miał ciepły i przyjemny, o aksamitnej miękkości i dziwnie przytłumiony, jakby krzyczał przez sen aż do utraty tchu.
Zapatrzyłem się na turban, uniosłem się nawet nieco na łóżku. Tak! Był to grubo zwinięty biały turban, położony niedbale na pasie. Spostrzegłszy moje zdumienie, jego właściciel poruszył się niezgrabnie i skinął głową w kierunku turbanu, jakby chciał zakończyć dopiero co rozpoczętą rozmowę.
– Koniec z nim!… Jutro rano kupię sobie futrzankę, a turban – za pas. Jak nie widziałeś hodży w futrzance, to przyjdź jutro na targ zobaczyć! – dodał cicho, zaśmiał się, ale śmiech urwał się nagle i w pokoju zaległa uciążliwa cisza.
„Hodża w futrzance”… mogło to wybić ze snu nawet śpiącego snem wiecznym. Spytałem skąd pochodzi.
– Ze wsi Breze. Wołają mnie Asan Redżepow – hodża. Tak mnie wołali… do dziś do południa, zanim mufti Ali nie wykreślił mnie z księgi. Igrał sobie ze mną ten Ali, dręczył i po dobremu i po złości, skubał sobie brodę i w końcu miał dość:
„Idź – pada – do diabła z tym zakutym łbem. Do takiego jak ty z ludzkim słowem nie przystąp, tylko od razu czymś ciężkim przez łeb!”. Szarpnąłem go wtenczas za brodę i gdyby nas nie rozdzielili…
Hodża poruszył się i zaczął ciężko dyszeć.
– Uderzył cię?
– On mnie, ja jego – nie to mnie boli. Co innego mnie boli… od razu czymś ciężkim przez łeb, tylko że za dużo by gadać, a tobie jakby spać się chciało.
Zapewniłem go, że już się rozbudziłem.
– Czekaj, niech przyjdę trochę do siebie! – rzekł, zaczął macać wokół siebie, zaświecił zapałkę, zapalił papierosa. Ogieniek zabłysnął mu w garści i przez krótką chwilę widziałem jego twarz: szeroką, zarośniętą, z kanciastym czołem i długą, zapewne przyprószoną siwizną brodą.
– Niech przyjdę trochę do siebie – powtórzył hodża i zaciągając się łakomymi haustami dymu z papierosa, zaczął opowiadać:
– … Nie tylko ja: dziadek, wuj – wszyscy byli hodżami. Przekazywali sobie Koran, jak to mówią, z rąk do rąk, zanim dostał się w moje. Zmieniali się ministrowie, naczelnicy powiatów – a ja wciąż byłem sobie hodżą. Przegnaliśmy cara, kolor zmieniliśmy, ustrój zmieniliśmy – a ja dalej byłem hodżą. Ani mnie nikt nie pytał, ani się mnie nie czepiał, dlaczego jestem hodżą, gdzie tam, zostałem nawet przełożonym nad trzema naszymi brezowskimi hodżami, po naszemu – atypem. I choć inni byli starsi, dali ich pod moją rękę, bo raz, że jestem mądrzejszy, a dwa – miałem szczęście – takie hodżowskie szczęście, i stąd wzięło się moje nazwisko[1].
Któregoś wieczoru, wróciłem akurat do domu, do drzwi zapukało czyjeś dziecko i zawołało mnie do sąsiadów. Zastałem tam mężczyznę i kobietę z Liskowa, można ich było poznać po kolorach toreb. Kobieta była w czarczafie, a mężczyzna – wypisz wymaluj, jak mnie tu widzisz, mógł mieć sześćdziesiąt dwa, trzy lata. Nie odzywał się nic, tylko kobieta: „Hodżo, hodżo, tyś ojcem, tyś matką…” i zaczęła opowiadać, że jedyny ich syn wbił sobie do głupiego łba, żeby się ożenić z dziewczyną, która podobno nie była już panną. Kłócili się, doszło nawet do bójki, a jak nie pomogły kłótnie, przyszli do mnie zawiązać chłopakowi talizman, żeby się nie ożenił z tą już niepanną, tylko wziął sobie tę, która była starym po myśli. „Dobrze, padam, poddam duszę cierpieniu i obym do jutra zrobił czary.”
Wróciłem do domu, rąbnąłem się spać, spałem także następnego dnia, no i wstałem, i zawiązałem im talizman: kartkę ze słowami Koranu, trzy włosy z kociego ogona i kawałek mydła. Kazałem im zaszyć go w kamizelce syna i pokazałem gwiazdę: „O, jak ta gwiazda zajdzie, nakryjcie syna kamizelką i stanie się – jak chcecie!”
– Zrobiłem czary , ale przecież i ja cierpiałem w miłości, to wiem, że niełatwo się rozstać, toteż miałem się na baczności: czekałem aż liskowianin przyjdzie odebrać pieniądze, które mi dał za talizman. I rzeczywiście, któregoś piątku – przyszedł: tylko że nie po pieniądze, a zaprosić mnie na wesele – chłopak ugiął karku i ożenił się z tą, której chciał ojciec.
Co mu przyszło do głowy, nie wiem, ale zgodził się. Jego ojciec był rzeźnikiem. Kupował i sprzedawał czy to bydło, czy to jagnięta i kozy, objeżdżał wsie od Presenku aż po Szabanicę i, którędy by nie przejeżdżał, niby to na ucho – opowiadał, jaki to uczony hodża jest w Breze. I jak nie powie sobie ten niewydarzony naród: dalejże do hodży czarownika, zbiegli się jak owce do jadła. U jednego w domu straszyło – żebym złego ducha przepędził, innemu dziewczyna marniała i więdła – żebym znalazł lekarstwo, mąż żonę zostawił – żebym ich pojednał. Aż ze Skalina przyszła kobieta, żebym jej zawiązał talizman na ogród, coby go rzeka nie zalewała.
Wielu do mnie przychodziło, ale najwięcej chorzy, po lekarstwo. Powiesz może: a chorzy nie złościli się, nie wracali po pieniądze, jak czary się nie imały? Ci, co i bez czarów byli zdrowi – nie złościli się, a umarli – nie wracali. Nawet w Koranie stoi powiedziane: „Stanie się, co jest przez Allacha pisane”. A my, hodżowie, tysiące razy to powtórzyliśmy, to nawet nienarodzeni wiedzą, że rzeczą hodży jest się modlić, a Allacha – modlitwy spełniać. Jeśli je spełni – to spełni, jeśli nie – boska rzecz.
I byłbym hodżą aż do śmierci, gdyby nie zdarzyło się, jak padają nasi – że krecisko słońce zobaczyło. I to jakie słońce! Oparzyło mi nie twarz, a samo serce…
Asan hodża umilkł i słyszałem w półmroku jego przyspieszony oddech. Sięgnął ręką do okna, żeby je otworzyć i do pokoju wdarła się nagle przepojona zapachem krokusów, zimna świeżość wczesnowiosennej nocy.
– Niech nas trochę chłodek liźnie – rzekł. – Przyzwyczaiłem się w domu spać zawsze na podwórzu. Przetoczę dikanję[2], rozpostrę kozią derkę i – spanie gotowe. Gwiazdy cię usypiają, wiaterek wieje, ptaszki pośpiewują… bylebyś tylko sam mógł spać spokojnie. A ja od jakiegoś czasu, powiem ci, oka nie mogę zmrużyć zamknę oczy i zjawia mi się to biedne dziewczę ze Skalina. Seberina ją wołali, a może była to Fatima albo Sajfina – w takich sprawach, w jakiej przyszła do mnie, ludzie nie mówią prawdziwego imienia. Przyprowadziła ją ta, której zawiązałem talizman, co by jej rzeka fasoli nie zalewała.. „Przywiedłam ci –pada – znaczy, te dzieciątko, co byś mu talizman zawiązał, co by go złe oczy nie zobaczyły, a jak zobaczą, nie widziały. Możesz?”. „Co bym nie mógł – pedziałem. – Rzekę ujarzmiłem, to jakieś tam oczy mi się oprą? Niech sobie będą złe, choćby i żmijowate były, jak zawiążę talizman – twoja przyjaciółka nie musi się niczego bać. Przyjdźcie za dwie godziny zabrać talizman!”
Dziewczyna zaczęła grzebać za pazuchą za pieniędzmi, ale nie znalazła. Przestraszyła się chyba, że zgubiła, zaczęła szukać wszędzie i kiedy tak obmacywała się, zasłona z niej spadła i odsłoniła ją… Coś takiego nie co dzień się rodzi, a urodzi się – to nic dobrego nie przyniesie. Nie było ci to z kości i mięsa, tylko ze świeżego mleka i róży. Twarzyczka podłużna jak na ikonce, usteczka – zwinięte w dzióbek, jasne warkocze, grube jak moja ręka, a oczy – oczy nie z tego świata; a bystre ci, a zadziwione, jakby rosą obmyte. Niebieskie czy zielone – nie pomnę: patrzyliśmy na siebie, że do trzech byś nie zliczył, a potem znów się opatuliła i ruszyła do wyjścia. Ani pieniędzy nie dała, ani ja jej o pieniądze nie prosiłem.
Wychodziła, ale zanim przeszła próg, co za diabeł mi kazał – zawołałem ją. Nie żeby mi o coś złego chodziło! Zdarzało mi się, że siedzę na polu w letni skwar. Znikąd ni wiatru, ni chmurki, a to nagle – liźnie cię nie wiadomo skąd chłodek niby języczkiem i… znów żar się z nieba leje. To i ze mną tak samo: dmuchnął na mnie jakiś wiatr nie wiadomo skąd i zawołałem na nią, żeby odciąć kosmyk włosów… na czary. Po co mi były te włosy – nie wiem. Piórko z obłoku! Wiatr go rozwiał, niebo zaniebieszczył, ale piórko siedzi sobie w skórzanej sakiewce pod poduszką, popatrzy człowiek na nie, pogłaska i wie, że i żar się z nieba lał, i chmurki po nim płynęły… że to nie sen.
Mój rozmówca rozkaszlał się ostrym tytoniowym kaszlem, który chwycił go nagle i zaczął dusić. Nie wstając, zatrzasnął okno i jakiś czas leżał bez ruchu. Odpoczywał, a może patrzył z rozmarzeniem w… biały obłok.
Z dwupiętrowego domu naprzeciwko doleciały dźwięki skrzypiec. Ktoś solfeżował „si, la, si, la-a-a, si, la-a-a” – próbował skali tonów i nie miał odwagi pójść ani w górę, ani w dół. Asan hodża też się nie spieszył. A może – nie miał odwagi.
– I co potem, ago Asanie?
– Potem nieszczęście spadło na mnie jak grom z jasnego nieba – westchnął. – Minęły jedna, czy dwie niedziele, nie liczyłem ich, rozniosło się któregoś dnia po wsi, że Emin Eżow ze Skalina porąbał żonę siekierą. A słyszałem od tej ogrodniczki, że nazywała Seberinę „Eżowicą”.
Cały dzień chodziłem jak porażony słońcem. Na drugi dzień spięło mnie coś w bokach i zebrałem się, niby to kupić pszczoły z ula, i prosto do Skalina, żeby dowiedzieć się, zobaczyć. I dowiedziałem się: jej mąż, dwadzieścia dwa lata starszy od niej, przyłapał ją z kochankiem w stodole. Znaleźli ją potem na wznak, z rozciętą głową i lewą ręką za pazuchą. Trzymała talizman… Miała nadzieję, że nie zobaczą jej złe oczy i siekiera nie dosięgnie.
I tak to uwiądł kwiatuszek.
Wtedy, mój panie, ujrzał kret światło dzienne! Wyszedł, rozejrzał się i zobaczył, że podgryzł korzeń zwiędłego kwiatuszka. A Bóg wie, czy był to tylko ten jeden kwiatuszek. Przeszły przez moje ręce nie jeden, i nie dwa… Przeszły i odeszły.
Jak wróciłem do wsi, nie pomnę: przedzierałem się przez lasy i skały – na przełaj. Bałem się, żeby mnie kto nie spotkał. Myślałem, że jak mnie kto spotka, rzuci się na mnie z kamieniami: „Trzymajcie go, tego co zgotował zgubę nieszczęsnej kobiecie!”. Nie wiedziałem, że najgorsze nie w ludziach jest, a we mnie.
Dostałem się do wsi podarty i podrapany jak brzozowa kora, wyczerpany i poobijany. Posłałem sobie jak zawsze na dikanji i położyłem się spać, ale tym razem sen nie przyszedł; uwiera mnie jakaś twarda pecyna w środku – kłuje. Przewracałem się jak się dało – i na wznak, i na brzuch, to na jeden bok, to na drugi – pecyna też się przewraca jak w pustej beczce i gniecie w serce, aż mi się płakać zachciało. Jakem się w kretowisku rodził, to gdzie mi wiedzieć czy róże, czy zboże, czy piwonie nad ziemią więdną tam, którędy przeszedłem. Czy Allach tego nie widział? Dlaczego mi nie wykręcił ręki, kiedy dawałem dziewczynie zgniłą laskę do podpierania? Dlaczego mnie nie ukamienował? Dlaczego mnie gromem nie spalił, jeśli jest sprawiedliwy, Allach, któremu sześćdziesiąt dwa lata biłem pokłony, aż kolana zrobiły się kanciaste? Dlaczego?
Dopiero nad ranem zdrzemnąłem się, a z drzemką przyszłą Seberina. Szła płynnie, jakby trzymała jabłko na głowie, stanęła i nachyliła się. Dotknęły jej warkocze mojej twarzy, puszyste, błyszczące, jakby z cynfolii, pachnące i miękkie i – we śnie wstydu nie ma – wyciągnąłem rękę, żeby je pogłaskać. I wtedy tam, gdzie prosty biały przedziałek na głowie dzielił jej włosy na pół, namacałem… ranę. Szarpnąłem się, ale warkocze, owinięte wokół twarzy, zaczęły mnie dusić. Zaryczałem jak bydlę, zacząłem się miotać i dopiero, gdy ta moja pała walnęła o kocie łby klepiska, wróciłem do siebie. I już nie zmrużyłem oka. Ani tej nocy, ani następnej. Przychodzili ludzie, mówili coś i odchodzili, ale poc przychodzili i co mówili – tyle wiem, co i ty.
Z niewyspania zrobiłem się wymięta jak ścierka – jak ta szmata, którą nasze kobiety zamiatają piece chlebowe; było mi wszystko jedno czy żar będą zamiatać, czy też będą mnie moczyć w wiadrze.
Na trzeci dzień nie wytrzymałem i poszedłem wołać Allacha z „Chebdowego kamienia”, pytać go!
„Chebdowy kamień” jest wysoko, w lesie. Wdrapałem się na średnią grań i wrzeszczałem wściekle, żeby zszedł, to się porachujemy. Wyzwałem go takimi słowami, że gdyby Allach był naprawdę, po Sanie hodży nawet pyłku by nie zostało. Pieniłem się, kląłem, złorzeczyłem, aż niebo się rozgniewało: zahuczały grzmoty, rozświeciły się błyskawice i lunął taki deszcz, jak z cebra, że wymył mi nawet brud spod paznokci…
Tam, na skałach, doczekałem zmierzchu. Deszcz ustał, niebo przejaśniło się, ale nie ruszyłem się z miejsca. Myślałem i przemyśliwałem całą noc, dopóki poranny mroźny wiatr nie orzeźwił mnie i postanowiłem rozstać się z Allachem i nie być już hodżą. Nie chciałem już włazić do kretowiska i podgryzać korzeń za korzeniem za dziesięć lewów. Nie chciałem zdzierać sobie na próżno głosu z minaretu!
I wtenczas, mój panie, stał się cud: zaszumiały znów drzewa, rozśpiewały się ptaszki, ogrzało mnie poranne słońce i sen mnie tak zmorzył, że otworzyłem oczy, kiedy słońcu brakowało dwóch długości ościenia do zachodu.
Dziś rano przyszedłem do muftego i powiedziałem, że chcę, żeby mnie zwolnił. I skończyłoby się wszystko spokojnie i cicho, gdyby brodaty nie rozkrzyczał się, że chcę na stare lata przymierać z głodu, że na tamtym świecie w piecu będą mnie smażyć i sam nie wiem co jeszcze.
Tylko, że i ja jestem z tych wołów, co to wprzęgnięte raz do radła nie ustają, choćby miał paść. Jak zaświta – wracam do wsi! Wejdę na minaret i zawołam stamtąd, że Asan hodża nie chce już być hodżą. Do diabła z modlitwami, ramazanami i składaniem ofiar, z Allachem i jego prorokiem! Nie chcę już mrużyć oczu w słońcu i patrzeć ludziom w pępek!
Asan hodża umilkł i więcej się nie odezwał. Za oknem od dawna zrobiło się już jasno. W jego górnym prawym kwadracie zarysowała się gałązka jabłoni z ptaszkiem na niej – ptaszkiem z czerwoną szyjką, który świergotał swoją poranną pieśń z takim upojeniem i zachwytem, jakby to on pierwszy witał dzień.



[1] redżep

[2] Dikanja – proste urządzenie (w rodzaju sań) do młócenia końmi albo wołami na klepisku przyp. tłum.)

. . : : M E N U : : . .

Przekłady i Publikacje

. . : : L I N K I : : . .