Fedia Fiłkowa, Kobieta trzecia

Autor: admin. Kategorie: Fedia Fiłkowa, Kobieta trzecia; Przekłady prozy .

Fedia Fiłkowa (1950), bułgarska poetka oraz tłumaczka poezji i prozy niemieckiej. Wydała kilka tomików poetyckich: Cwetja s oczite na żeni (1981, Kwiaty z oczami kobiet), Neżen wyzduh (1986, Czułe powietrze), Risunki w mraka (1990, Rysunki w mroku), Krechko razpiatije (2000, Kruche ukrzyżowanie), Mojata Twoja ljubov (2009, Ta moja twoja miłość), Wtoro syrce (2009, Drugie serce), Nic strasznego,2015 (Niszto tymno,2014), a także zbioru opowiadań Kobieta trzecia, 2015(Tretata żena, 2014). Po przemianach 1989 roku pracowała w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Kancelarii Prezydenta RB, była również attache ds. kultury w Ambasadzie RB we Wiedniu (1992-1995) oraz w Berlinie (2005-2008). Laureatka w 1995 roku austriackiej nagrody państwowej za przekład artystyczny. Żona poety Nikołaja Kynczewa (1936-2007).

 

Fedia Fiłkowa

Ingrid Kapsch-Latzer – z podziwem i wdzięcznością

Kobieta trzecia

Przełożył Wojciech Gałązka

 
 Spis treści
 Słowa, słowa, słowa
Barwa rzeki
Luźna kartka
Gość z innego wymiaru
Jak pojąć, że czas się zatrzymał
Ci, co strzelają do wierszy
Sen
Wieczór nadchodzi co dnia
Miłość to zamęt
Lunatyczka
Między jedną wodą a drugą
Dwa oblicza
Godzina 0
Korytarze
Rola niewidzialnego
Drzewo życia
Inny świat
Ławka
Aneks do opowiadań

 

Słowa, słowa, słowa

      Muszę ci powiedzieć, że czuję potrzebę rozmawiania z kimś o śmierci, wybacz, powiedziała i umilkła, zdała sobie sprawę, że mówiła bez przerwy prawie godzinę, wpatrzona jak w obraz w jego oczy, wyrzucała z siebie kamienne słowa w ich gładką, zielonkawą powierzchnię, a one rozpryskiwały światło i tworzyły ciemne kręgi, napierające słowa ciążyły jej jak kamienie, ten ciężar ją przygniatał, usztywniał ciało, a przecież musiała wstać i iść dalej, po prostu iść dalej.
      Wiesz przecież, że ze mną możesz mówić o śmierci, powiedział, nie rób sobie wyrzutów, mów śmiało, po to przecież się widujemy, nie palił, ale teraz wziął papierosa od niej i za osłoną niebieskawego dymu był jakby nierealny, nierealny na tyle, że rzeczywiście mogła mu mówić wszystko.
      Widywali się od kilku miesięcy, jak tylko czas pozwalał, najczęściej w kawiarni nieopodal jej pracy, późnym popołudniem, gdy na ulicę padał już cień nieba, łagodny i cichy, on nie był samochodem, przyjeżdżał rowerem, choć mieszkał w innej, dość odległej dzielnicy, dzięki temu mógł spędzić wieczór przy kieliszku białego wina, rozrzedzonego odrobiną wody gazowanej, tylko wino przyprawia mnie o zawrót głowy, mówił do niej z uśmiechem, nie słyszałbym tego, co mówisz.
      Ona zamawiała dużą kawę, bez mleka, prawdziwą, czarną kawę, czarny kolor pomagał jej się skupić, znaleźć najwłaściwsze miejsce dla rąk i zacząć rozmowę, najtrudniejsze były zawsze pierwsze słowa, długo zastanawiała się, jak ma zacząć, potem słowa przychodziły już same z siebie, jedno po drugim, i same cisnęły się, żeby ulżyć jej ciału, tworzyły jakby poręcz, której chwytała się mocno, i krok po kroku, słowo po słowie brnęła w cierpienie, niesione martwą falą wspomnień.
      Mówiła ona, on głównie słuchał. Wybrał sobie tę rolę słuchacza już wówczas, kiedy zadzwonił, dowiedziawszy się o jego nagłej śmierci, powiedział, że chce się widzieć z nią jak najszybciej i, gdy się już spotkali, zaproponował, że będzie jej słuchaczem, bo wie z własnego doświadczenia, że nikt nie chce rozmawiać o śmierci, rok wcześniej stracił żonę, którą kochał, i wtedy zrozumiał, że miłość do kogoś, kto umarł, jest zakazana i ludzie starają się o niej nie mówić. Wtedy też powiedział jej, że przeżył koszmarny rok i musiał przebyć długą drogę, by wreszcie stwierdzić, iż może rozmawiać o śmierci nawet z kimś przypadkowym, oglądał w telewizji rozmowę ze znaną psychoterapeutką, do której chodzi do tej pory, dwa razy w tygodniu, w środy i w piątki, w przerwie obiadowej, miał blisko z pracy.
        Dziś właśnie przypomniała sobie jego słowa, że o śmierci można rozmawiać nawet z kimś przypadkowym,, spojrzała na niego, biała koszula jaśniała nieznacznie w cieniu nieba, ręka objęła wysoki kielich z rozcieńczonym winem i po raz pierwszy dostrzegła, że na dnie jego spojrzenia osiadły kamienie wszystkich wypowiedzianych przez nią słów.

Barwa rzeki

      O tej porze, gdy dzień był słoneczny, rzeka przybierała zaskakującą, tytoniową barwę. Kiedy indziej miała kolor nasyconej czerni, który zmieszany był teraz z promieniami słońca i w jej spojrzeniu woda połyskiwała barwą zielonkawo-złocistą, rzadko spotykaną, jak powiedziałaby jej przyjaciółka malarka, ponoć jedynie przyroda mogła tworzyć takie barwy, ręka ludzka czyniła je zawsze zbyt nasycone, zawsze dokładała coś z mętnych pokładów duszy.
       Dla niej nie był to kolor rzadki, był jej ulubionym. Przyjaciółka pewnie by się uśmiała, dowiadując się, że był to kolor jej miłości, już nikt tak nie mówił, pewnie zabrzmiałoby to dość dziwacznie, ale taki właśnie był kolor jego swetra, wówczas, przed laty, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy w jakiejś zatłoczonej sali, poznali ich ze sobą jacyś wspólni znajomi, kolor miękkiej wełny zlewał się z kolorem oczu, spłynęła na nią tytoniowa jasność, świat zawirował, zatoczyła się, rozejrzała się, gdzie by tu usiąść, ale nie było gdzie, więc wyszła, oszołomiona jego spojrzeniem i wzruszeniem, które, gdy budząc się nazajutrz otworzyła oczy, miała już w gardle i spróbowała nawet powiedzieć coś na głos, żeby sprawdzić, czy nie zaniemówiła.
      Kilka dni później spotkali się na ulicy, podał jej rękę, żeby mogła łatwiej obejść zaparkowany na środku chodnika samochód, wrzesień był ciepły jakby to było lato i swój sweter w tytoniowym kolorze miał zarzucony na ramiona, zaproponował, aby spotkali się tego samego wieczoru, miał rozejrzeć się za pustą ulicą nadającą się na spacer.
      Teraz siedziała w kawiarni nad rzeką, śledziła jej spokojny nurt i pewnie już milionowy któryś raz przypominała sobie każdy szczegół z nim związany, od lekarza usłyszała, że to stan chorobowy, że człowiek nie może żyć nieustannie przeszłością, która minęła bezpowrotnie, trzeba spróbować żyć dniem teraźniejszym i próbowała, starała się jak tylko mogła, ale nic z tego nie wychodziło.
      Zważała na wszystko: jak ma się ubrać, jak chodzi, jak mówi, co robi z rękami, jak ma patrzeć na innych, co o nich myśli. Właściwie lekarz nie wiedział, co ona myśli, nie zwierzała mu się, choć tego właśnie od niej oczekiwał, dowiedzieć się, co myśli. Ale jej myśli były jedyną rzeczą, jaką miała. Nie mogła, a i nie była w stanie rozstać się z nimi. Podobnie jak nie mogła rozstać się z jego swetrem, którym ją okrył, gdy odprowadzała go na lotnisko, gdyż ciało miała jak zesztywniałe z zimna i nawet nie zdołała się uśmiechnąć.
      O tym wyjeździe mówił z nią przez cały czas ich miłości, szykował się do niego jak do skoku z trampoliny z niewiadomo jakiej wysokości, może nawet dlatego gimnastykował ciało, był przekonany, że skacząc w dół , znajdzie morze i spokój, a tego spokoju pragnął.
      Nigdy nie dowiedziała się, co właściwie rozumiał przez spokój, nie dowiedziała się też, dlaczego w tym bezkresnym morzu nie ma miejsca także dla niej, ale zarazem lubiła to jego pragnienie i na lotnisku już nawet nie próbowała go powstrzymać, czuła tylko straszne zimno i ledwie zdołała podnieść rękę, kiedy po raz ostatni pomachał jej po odprawie paszportowej i zniknął za szklaną przegrodą.
      Odtąd często nachodziło ją to zimno, kupiła sobie nawet specjalny ciepły szal, żeby się nim okrywać, i nosiła go stale w swojej pakownej torbie. Ten jego sweter schowała do jednej z szaf w korytarzu i starała się o nim nie myśleć, ale co rano, po otwarciu drzwi, przemykała się za nią także strużka tytoniowego koloru.
       Dziś wreszcie zdecydowała się posłuchać rady lekarza i rozstać się z tym swetrem. Wyczekiwała jedynie aż słońce schowa się za wysokie budynki na horyzoncie, rzeka przybierze znowu swoją zwykłą czarną barwę i złączy się w jedno z nocą, zamierzała wejść na most ze swetrem w ręku, spojrzeć szybko w dół i lekarz nie będzie mógł niestety zobaczyć, jak sweter skacze jak z trampoliny i koziołkuje w locie. A jego rękawy rozpościerają się w mroku i machają jak skrzydła.

Luźna kartka

      Zaczynając wyliczać sobie w pamięci, co najbardziej u niego lubiła, już na samym początku, po kilku pierwszych rzeczach, a przed jakże wieloma innymi, dochodziła do wniosku, że to charakter pisma. Często myślała, że nigdy nie byłby mężczyzną jej życia, gdyby nie ten charakter pisma. Jeszcze teraz odczuwała przeszywający ją dreszcz i cienka stalówka pióra wbijała się prosto w serce, kiedy znajdywała coś napisanego jego ręką, choć ręce również były wśród najbardziej ulubionych, wyłącznie jemu właściwych rzeczy, z tymi długimi, silnymi palcami, o łagodnie zaokrąglonych, nieco wydłużonych paznokciach, ciemnych żyłach i bladych żyłkach, ledwie zauważalnie poruszających się przy każdym poruszeniu, a przede wszystkim same dłonie, jasne i ciepłe, pachnące świeżo wypraną poszewką poduszki, w jednej sekundzie była w stanie zasnąć, kładąc na nich twarz i tak zazwyczaj przeżywała wszystkie ich dłuższe podróże samolotem lub pociągiem – z twarzą w jego dłoniach i uśpiona szczęściem.
      Pisał lewą ręką i te jego lekko pochylone w lewo, ale energiczne, kształtne, jakby do góry wzlatujące litery, przyciągały sobą zagadkowy błękit, jakby podczas czytania jej wzrok wzlatywał w głąb nieba, niezwykły był też sposób, w jaki litery i słowa zwierał w szeregi niczym żołnierzy, tworząc niezliczone, atramentowe armie, a one kornie i niezmordowanie zdobywały i pokrywały sobą puste kartki, każdy notatnik, jaki wpadał mu w rękę, każdy nowy zeszyt.
      Najwięcej było zeszytów, dużych i małych, w kratkę, w linijkę lub gładkich, kuszących pustymi stronami, niecierpliwie czekającymi na zapełnienie literami i słowami, ona też czekała z niecierpliwością, kiedy weźmie do rąk zapisany zeszyt, już z pozawijanymi tu i ówdzie rogami kartek, ten zeszyt kojarzył jej się z nieumytym dzieckiem, wieczorną porą, tuż przed pójściem spać, umorusanym na twarzy śladami dnia, zmęczonym zabawami bez końca.
      Często próbowała wyobrazić go sobie jako uczącego się pisać pierwszaka, kreska za kreską, kółko za kółkiem, jak macza pióro w małym szklanym kałamarzu i potem czeka aż litera wyschnie, żeby przybrać ten niepowtarzalny atramentowy odblask i zaprezentować się w całej swej okazałości, i wtedy dopiero przygląda jej się dumnie ze wszystkich stron, obejmuje zewsząd uważnym spojrzeniem, jak zwykli obiegać wzrokiem zadowoleni i dumni z siebie chłopcy wzniesioną przez nich wieżę z drewnianych klocków, to wyobrażenie było prawie nieosiągalne, miała uczucie, że nigdy nie uczył się pisać, nie przykładał tych ogromnych, niezwykłych starań, jakie przykłada każde dziecko i jakich każdy dorosły już prawie nie pamięta, urodził się, umiejąc już pisać, święcie w to wierzyła.
       Święcie wierzyła także w magiczną moc napisanych przez niego słów i, kiedy pewnego lata utraciła na dłużej spokój duszy, odszedł ją też sen, choć spędzała prawie cały dzień i noc, leżąc w łóżku, po raz pierwszy w życiu udręczona bezsensem dni, przychodzących z letnią monotonią i odchodzących jak nieproszeni goście, jak przypadkowo pojawiający się cudzoziemcy, rozmawiający w niezrozumiałym języku, poprosiła go o pomoc, poprosiła go o napisanie kilku słów na małej, luźnej kartce, nie chciała wiedzieć, co napisze, chodziło jej po prostu o kilka słów, napisanych jego ręką, tym magicznym charakterem pisma, który jako jedyny był w stanie przywrócić jej sens życia i przynieść wyzdrowienie.
      Zgodził się, niezbyt chętnie, i potem dodał, że kiedy chora jest dusza, nikt inny nie może ci pomóc, samemu trzeba napisać czarodziejskie słowa i powrócić znowu do dnia powszedniego, na tobie pisaną drogę życia, ona jednak nalegała i pewnego rześkiego lipcowego ranka wybrali się w góry, w nocy śniło jej się, że powinna kartkę schować pod kamieniem na słonecznej górskiej polanie, zaraz po przebudzeniu się z ożywieniem opowiedziała mu, jak rozpozna polanę i kamień, widziane we śnie, nie chciała tracić ani chwili i nie ustała nawet wtedy, gdy dostrzegła cień zwątpienia na zdradzającej pewne zaskoczenie twarzy.
      Nie chodzili razem w góry od lat, dawno już zapomniała tę boleśnie odczuwaną świeżość powietrza, trawy, drzew, strumieni i skał, już po kilku krokach poczuła dziwne, nieznane zmęczenie i z pokorą przyznała, że nie jest już częścią natury, że nie ma już powrotu do niej, do niego, do siebie samej, do wcześniejszej swojej duszy i musiała się zdobyć na nadludzki wysiłek, na naprawdę nadludzki wysiłek, by podążyć za nim ścieżką pod górę, szedł krokiem miarowym i pewnym, ani przez chwilę nie zawahał się co do kierunku, jakby to on miał sen i wiedział, gdzie jest polana i kamień.
      Nigdy nie dowiedziała się, dlaczego potem, jeszcze tego samego wieczoru, odszedł na zawsze, ale nigdy też nie zwróciła się do niego o podanie powodu, nigdy nie czyniła mu wyrzutów, nigdy nie poczuła nienawiści, i jedynie raz jeden, rozmyślając znowu i znowu o tym jego magicznym charakterze pisma, żałowała, że nie przeczytała napisanych przez niego odręcznie słów na luźnej kartce, pozostawionej pod kamieniem w górach.

Gość z innego wymiaru

                                          Kruk, Edgar Allan Poe
                                          Teodorze Dimowej
 
       Chyba nigdy w życiu nie widziała kruka na żywo. Zaglądnęła do wspomnień, zaczęła kartkować obrazy wszystkich ptaków, jakie przysiadły w jej pamięci, ale kruka nie było. A wiedziała o nim wszystko. Wyobrażała go sobie jakby był co najmniej żywy. Cały czarny, nic więcej, czerń i tylko czerń: ciało, nogi, głowa, oczy, dziób, żaden inny kolor nie przenikał zza smolistych, nieprzeniknionych piór, nawet w locie, wymachując skrzydłami, skąpany w słońcu i świetle, pozostawał czarny i rzucał czarny cień na cały świat.
       Dopiero teraz uświadamiała sobie, że jej wiedza o tym czarnym ptaku, postrzeganym jakby był nie z tego świata, brała się głównie z literatury, uzupełniana przez wszelkie inne jego wizerunki, ale nie z oglądania go na żywo.
        A w ogóle z rozpoznawaniem ptaków w jej życiu sprawa była wielce skomplikowana i trudna do wyjaśnienia.
      Miała w pamięci jaskółki, wypełniające niebo jej dzieciństwa, obsiadające jedna przy drugiej niczym uczennice w mundurkach cienkie druty między słupami elektrycznymi, wyznaczającymi jakby w małym mieście, w którym wyrosła, granice całego świata, i wyrażenie ptaki przelotne niosło jej nie mniej udręki, co i bolesne zderzenie pełnego zachwytu dziewczęcego wzroku ze ścianą niedalekich gór.
       Miała w pamięci bociany, białe i kroczące z gracją, na nogach prawie jak ludzkich, parami w gniazdach gdzieś wysoko w górze, z szeroko rozpostartymi jak parasole skrzydłami, zlatujące się stadami na łąki, zielone i oddychające pulsującymi oparami.
       Miała w pamięci sikorki, słowiki, kukułki, kosy, rudziki, dzięcioły, wilgi, zamieszkujące w ogrodzie przy domu, niekiedy je mogła dostrzec, podskakujące na trawie lub siedzące na gałęziach, większość kryła się w koronach drzew i na gałęziach, jednakże nie tyle ich różnobarwnie upierzone ciałka, co ich śpiewy odnajdywała w pamięci, słyszała jakby teraz właśnie śpiew ptaka w lipcowy poranek, śpiewającego dźwięcznie i zawzięcie, a jego dźwięki wpadały przez otwarte okno jak promienie, czuła jak na ramionach pod nocną koszulą wyrastają jej skrzydła i wybuchnęła spazmatycznym płaczem, kiedy ojciec powiedział do niej: tak pięknie i z takim przejęciem potrafią śpiewać tylko wilgi.
        Miała w pamięci, tak naprawdę pamiętała także wróble, najliczniejsze w jej życiu, wszędzie przez wszystkie lata, małe i nastroszone, strachliwe, śmigające w powietrzu lub siedzące na parapetach, asfalcie, w kałużach, w wielkich miastach też pełno jest wróbli, zastanawiała się zawsze, kto im wysypuje okruchy, gdzie znajdują schronienie dla swoich skrzydeł, podziwiała ich przezorność, zawsze ten sam dystans między nimi i człowiekiem.
       Właściwie dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nigdy nie trzymała jakiegokolwiek ptaka w ręku, wyobrażała sobie jedynie puszystość ich gładkich piór, nie poczuła bicia ich ptasich serc, nie przeglądała się w ich oczach – jednym słowem nigdy nie zaprzyjaźniła się z ptakiem.
        To zaprzyjaźnienie się z ptakiem kazało jej wrócić pamięcią do niego. Pojechali nad morze, wrzesień ścielił się u ich stóp jak złocista piana, łączył się z pianą fal i zalewał ich ciepłem i bezkresną dalą, po raz pierwszy od początku ich miłości wyciszyła się, uspokoiła, jej ciało stało się uległe, dłonie przestały się pocić, to całe jej wcześniejsze rozdygotanie i frenetyczność zniknęły i zdołała się wyciszyć, odkryła, że to uczucie nie powinno jej przerażać, morze też było bezkresne i niezgłębione.
        Ostatniego dnia ich pobytu tam spadł deszcz, zimny i niespodziewany, to było pożegnanie lata, wrócili do hotelu wcześniej niż zwykle, zmoczeni i zmarznięci, późnym wieczorem dostała gorączkę, było jej niedobrze, ciało było rozpalone, kręciło jej się w głowie, zdawało jej się, że utopi się w łóżku jak w morzu, nieustannie próbowała wypłynąć, ale nie udawało się, dno ściągało ją na dół splątanymi wodorostami, nie chciało wypuścić, i wtedy wziął ją na ręce i przytulił, mówiąc, że przed laty tak właśnie uratował wróbla, zakleszczonego w omszałych i oślizgłych płytach studni, zmarzniętego, mokrego, ze zranioną nogą, zawinął go w chustkę do nosa, ogrzał, osuszył mu pióra, dał garść okruchów, wróbel patrzył ufnie na niego, skulony w jego dłoni, potem jednak powoli, powoli otrzepał piórka, podniósł główkę, podskoczył kilka razy i całkiem nieoczekiwanie syknął ze złością, z gniewem w oczach, stał się podobny bardziej do kruka niż do wróbla.

 Jak pojąć, że czas się zatrzymał

       Odkąd go już nie ma, nigdy w swoim życiu nie miała tak dużo wolnego czasu. Jeśli nie liczyć godzin spędzanych w pracy, pozostała część doby zdawała się nie mieć końca. Nie potrafiła już tak jak przedtem dzielić sobie czas na godziny i minuty, zapisywać w notatniku wszystkie spotkania, zobowiązania i sprawy do załatwienia, całkowita pustka nie potrzebowała żadnego opisu, żadnego zegara, była jak bryła lodu, blokująca jej myśl od przodu, której nie dawało się ani usunąć, ani obejść.
       Czas się zatrzymał. Znała to powiedzenie, wcześniej odbierała je jako coś bajkowego, wyobrażała sobie karetę, porzuconą na brzegu morza, bez woźnicy, bez koni, które uciekły nie wiadomo dokąd, uprząż leży na piasku, fale obmywają ciemne lejce, a pieniąca się woda wdziera się między żelazne szprychy kół i zalewa je rdzą.
      Z nim czas nigdy się nie zatrzymywał. Odbierała go jako świst przy uszach, nieustannie miała uczucie, że jest w locie, beztroska i lekka, nic nie było jej ciężarem, obie wskazówki ściennego zegara w kuchni już od rana przystępowały jakby do biegu na 100 metrów i dzień kończył się dziesiętnymi sekundy.
      Jedyny spokojny moment zdarzał się przed rozpoczęciem dnia. O samym świcie, twarzą w twarz, nim wstało słońce i wszyscy inni, pili kawę, splótłszy ze szczęścia ręce, koniec snu oznaczał, że znowu są razem i patrzą przez okno jak miasto pręży muskuły, by wyrwać się z objęć wznoszącej się nad nim góry.
      Bez przerwy powtarzał, że czas jest nienasycony, pędzi jak wicher, ciągle wszystkiego żądny, a zwłaszcza nas, nie damy rady mu uciec, pochłonie nas, nawet nie staniemy mu ością w gardle, pochłonął już tyle światów, więc co tu mówić o tobie i o mnie.
       Najbardziej lubiła zabawę w wiersze, dla zabicia czasu. Wymyślili ją sobie przypadkiem na samym początku znajomości. Albo on albo ona mówili pierwszy wers, a potem już na przemian. Ostatni wers mówili oboje równocześnie, słowo po słowie, szeptem, jak wspólną modlitwę, tylko ich i do ich boga.
      Było to trudne, wręcz niemożliwe, by wyobrazić sobie jak czas miałby się obejść tak żarłocznie, zwłaszcza z nim, jego masywna postać wypełniała sobą bez reszty całą przestrzeń, często wydawało jej się, że ich niewielkie mieszkanie pęknie na spojeniach ścian, na myśl o tym zawsze wybuchała niepowstrzymanym śmiechem i nie mogło jej powstrzymać nawet jego surowe spojrzenie, wiersze wydostawały się z okładek jak z dna morza i zdawało się, że nic nigdy się nie skończy.
     A teraz czas zatrzymał się naprawdę.
      Znikąd nie pojawiały się już wiersze, morze rozpościerało się przed jej wzrokiem podobne do powierzchni księżyca, nie miała pojęcia jak się znalazła w tym miejscu, nie wychodziła przecież całą wieczność, przestała nawet chodzić do pracy, jej modlitwy znikały w piasku bez żadnego odzewu, najwidoczniej ich bóg też utonął, na brzegu leżały w nieładzie spleśniałe, po tylu dniach i nocach kawa w jej filiżance pokryła się pleśnią, mętną i nieprzejrzystą, i na próżno próbowała założyć sobie zegarek na lewą rękę, nieco wcześniej włożyła nawet do niego nową baterię i pewnie mógłby jeszcze chodzić przynajmniej rok.

 Ci, co strzelają do wierszy

                                             Poecie Nikołajowi Kynczewowi

       Dzisiaj zdecydowała się wreszcie otworzyć małą szufladkę jego biurka, tę z boku po prawej, nigdy wcześniej jej nie otwierała, ale teraz jego już nie było, a koniecznie musiała odnaleźć to zdjęcie, przypuszczała, że jest tam, nie mogło być gdzie indziej, tam trzymał takie właśnie rzeczy, oto, zaraz wyciągnie rękę, miała ten zamiar już od kilku dni, ale wciąż odkładała, choć siedziała niezmiennie wpatrzona w mały okrągły uchwyt szuflady, nieco pociemniały od częstego dotykania, jego dolny brzeg wydawał jej się trochę wyszczerbiony, pewnie się zużył, wyobraziła sobie jak jego palce obejmują jasną drewnianą gałkę i wraz z tym pojawił się znowu ból, pojawiał się zawsze, gdy tylko przypominała sobie jakąś część jego ciała, przeszywał ją od stóp do głów, całą, a potem gdzieś się usadawiał i nie chciał ustąpić, teraz wlazł jej w rękę i ręka zesztywniała, nie była w stanie jej wyciągnąć, ale dziś musiała wreszcie otworzyć tę jego szufladę, nie mogła tego dłużej odkładać.
      Zesztywniałą ręką z wysiłkiem szarpnęła szufladę ku sobie, czego tam w niej nie było, powrzucane karteluszki, notatniki, legitymacja biblioteczna, pudełko z korowymi spinaczami, stary plastikowy długopis i faktycznie były też zdjęcia, pożółkłe zdjęcia z dzieciństwa i z czasów młodości, wyciągnęła ostrożnie jedno z nich i naraz od spodu coś się przeturlało i potoczyło do przodu, zobaczyła szary, metalowy pocisk, ręka i serce zamarły, zamarł też oddech, odrzuciło ją w bok, ale oparcie krzesła okazało się pomocne, nie wiedziała, że sobie ten pocisk zatrzymał, przerażenie wystrzałem wydobyło się z pamięci, ożyło, zawisło nad nią i przymknęła oczy.
       Zadzwoniła wtedy do niego z ulicznego telefonu tak po prostu, żeby go usłyszeć, była już w drodze do domu i niebawem miała go już zobaczyć, ale nie wiedzieć czemu zachciało jej się usłyszeć jego głos natychmiast.
      Lubiła jego głos, lubiła wyobrazić sobie jak na dźwięk telefonu wstaje od biurka w małym pokoju, idzie do korytarza i podnosi słuchawkę starego aparatu telefonicznego, leżącego na etażerce z książkami, „Proszę, słucham!, mówił, a ona wymawiała jego imię, potem swoje, on je powtarzał, jakby słyszał je po raz pierwszy i dopiero wtedy wybuchał śmiechem, głośnym i radosnym, lubiła ten jego głośny i radosny śmiech.
      Teraz jednak odezwał się inny głos, jakby obcy, przytłumiony i niepewny, coś musiało się wydarzyć, wyczuła to natychmiast, wyczuła przerażenie w jego głosie, poczuła jak od słuchawki do jej ucha przypełza śmiertelne zagrożenie i jak kabel telefoniczny zaciska się wokół jej szyi, na czoło wystąpiły krople zimnego potu ze strachu, ze strachu o niego, rozdygotała się, ręka nie zdołała nawet zawiesić na powrót słuchawki, z hukiem wyleciała z kabiny i popędziła co sił do domu.
      Nie mogła przestać głaskać go po twarzy, nic ci nie jest, dzięki Bogu, nic ci nie jest, nic ci nie jest, wszystko będzie dobrze, jestem przy tobie, głos jej drżał i starała się nie płakać, ale łzy płynęły nieprzerwanie, mokra była od nich i jego twarz, nie trzeba płakać, powiedział, proszę, nie płacz, przecież wiesz, że nie mogę patrzeć, kiedy płaczesz, nic mi nie jest, uspokój się, nic mi nie jest, nic mi nie jest.
       Pocisk, wystrzelony najpewniej z mansardy naprzeciwko, po drugiej stronie podwórza, skąd jedynie widać było ich mieszkanie na ostatnim piętrze, przeleciał przez otwarte okno pokoju i utkwił dokładnie pośrodku szyby w górnej części drewnianych drzwi, szyba była gruba, masywna, z tych matowych, z wtopionymi w niej metalowymi drucikami, jakie spotyka się w starych sofijskich kamienicach, pocisk nie zdołał jej przebić na wylot, ale pozostawił szerokie wgłębienie i na szybie wykwitł wokół niego krąg podobny do tego, jaki robi się po wrzuceniu kamienia do spokojnej wody.
      W tym samym momencie stał przy otwartym oknie, patrząc przez podwórze na budynek naprzeciwko, ale tuż przedtem, zanim pocisk wleciał do pokoju, schylił się, żeby podnieść z podłogi kartkę, która spadła z biurka, właśnie w tym momencie usłyszał świst nad sobą, usłyszał też trzask i zobaczył, że szyba pęka – w kształcie kwiatu, jak jej opowiadał, kwiatu malowanego na szkle, i uśmiechnął się do niej jak dziecko, kiedy poprosiła go później, żeby opowiedział, jak to wszystko się stało.
       Po prostu strzelano do niego.
        Strzelano do jego wierszy.
       Teraz ten szary, metalowy pocisk, który później dosięgnął go tak czy owak, wydawało się, że nie przestawał lecieć przez ten wszystek czas, jakby przez ten wszystek czas tylko czekał, że pokaże swoją głowę w oknie, odcinał się ciemną barwą między palcami zesztywniałej ręki, zabijał ją, powinna była coś z nim zrobić, przyszła jej chęć wystrzelenia go z powrotem, zwrócenia go właścicielowi, ale nie wiedziała kim jest, było ich tak wielu, tajnych i jawnych strzelców, rozpoznawała ich bezbłędnie, przede wszystkim po oczach, i często znajomi słyszeli zaskoczeni jak mówi:
        – Popatrz na te jego oczy! Ma oczy jakby strzelał do wierszy!

Sen

        Leżymy oboje w ogromnym, szerokim jak nieskończoność łóżku. Mimo to, jak zwykle, przesunęłam się do końca na twoją połowę i przytuliłam się do ciebie mocno, wsadziłam głowę pod twoje ramię, twarz mam schowaną w ciepłym zagłębieniu i staram się jedynie oddychać swobodnie zapachem twego ciała, nie przestaję wdychać, tylko od czasu do czasu odwracam twarz, żeby potrzeć nos o miękki materiał rękawa, góra piżamy na twojej piersi jest pozwijana w wałek, lewa moja ręka pode mną całkiem zdrętwiała, ale nie ma to teraz znaczenia, palce prawej ręki ześlizgują się po twojej skórze na dół i łóżko zaczyna
zataczać kręgi.
         Właściwie to jesteśmy w okrągłym pokoju, na szczycie jakiejś wieży, całej ze szkła, jej kopuła też jest ze szkła i widać przez nią niebo, podobne do nieba w środku nocy, gwiazdy już odczuwają znużenie, w dole widać jednak światła miasta, błyszczy też rzeka okalająca ten cały widok, jakby płynęła pod naszymi nogami, mam ochotę na spacer po dolinie Strumy, mówisz ty, ja staram się wyobrazić sobie, gdzie ta Struma i jak to daleko od nas, jak tam dojść, myślę sobie, co za dziwna zachcianka, żeby stąd uciec
i w tej samej chwili czuję,
że już uciekam.
      Tak się boję ciemnej ulicy, że zatrzymuję się już na początku. Z naprzeciwka w głębi ulicy pojawia się pies, nie, to nie pies, coś większego, jakby wilk, ale to i nie wilk, coś jeszcze większego, raczej bawół, ale nie podchodzi ospale, jak zwykły podchodzić bawoły, a biegnie naprzeciw mnie galopem, jest już całkiem blisko, coś pośredniego między nosorożcem i krokodylem, z piekła rodem, oczy my świecą, a ciało ma pokryte łuskami jak kamieniami, tak bardzo się boję, że znajduję przypadkiem jakąś gałąź, leżącą na ulicy i rzucam ją prosto w jego ślepia, wpatrzone we mnie, i, o dziwo, ten ucieka w popłochu na bok, widzę jak zaszywa się w jakimś ogrodzie na prawo od drogi, odczekuję aż ostatnia jego łuska
na ogonie skryje się w gąszczu
i skręcam na lewo.
      Jestem na brzegu rzeki, szerokiej i mętnej, spiętrzonej strasznie, która niesie z sobą drzewa, pnie, krzaki, całe lasy, wyrwane z najbliższej przeszłości, wylewa się zewsząd z koryta, rozjuszona i brudna, bezlitośnie wdziera się na brzeg,
czarna piana zalewa mi nogi,
jestem sama,
i to nie jest Struma.

 Wieczór przychodzi co dnia

       Gdzie ja jestem?
      To pytanie zakołysało nią zanim jeszcze otworzyła oczy, oszołomiona nim świadomość niepewnie zaiskrzyła na granicy między snem i przebudzeniem się, potem kołysanie się uspokoiło, świat wrócił do równowagi i potrzebowała zaledwie kilku chwil, aby znaleźć odpowiedź, choć odpowiedź ta niczym nóż utorowała sobie drogę przez poczucie ciepła i przytulności i bezlitośnie przerwała poranny spokój.
       Doznała tego samego odrętwienia, co i przed zaśnięciem, potrzebowała przemyśleć wszystko raz jeszcze, od początku do końca, potrzebowała podjąć decyzję, nie było czasu na wyczekiwanie, przez okna wdzierało się parzące ciepło letniego słońca, dzień najwyraźniej się zaczął i pomyślała sobie, że on czeka już na nią w dużej, jasnej kuchni, po nakryciu stołu do śniadania, jak czynił to zawsze, odkąd do niego przyjechała.
       Za tym „do niego” kryła się taka oto sytuacja: w ciągu trzech miesięcy od ich przypadkowego poznania się, które ich połączyło i poniosło jak burza, choć skończyło się rozdzieleniem i rzuceniem do krajów oddalonych od siebie tysiące kilometrów, prosił ją codziennie, nalegając przez telefon, i co wieczór w krótkich mailach, i powtarzając tonem stanowczym, że powinna przyjechać do niego latem, do jego domu w górach, pomieszkać u niego, nie czując się związana i zobowiązana wobec kogokolwiek i czegokolwiek, a po prostu, aby pobyć jakiś czas u niego, potrzebował jej, czy też, jak się wyraził, miał potrzebę jej nieodłącznej obecności.
       Nie mogła do końca pojąć, skąd się wzięło to naleganie i, w tym dochodzeniu przyczyny, wyrażenie „nieodłączna obecność” było jakby decydujące przy podejmowaniu decyzji o wyjeździe do niego, nawet na lotnisku, zanim jeszcze wsiadła do samolotu, raz jeszcze powtórzyła w myślach obydwa słowa niczym zaklęcie i potem przez cały czas lotu pojawiały się w jej świadomości, przyjmując postać stojącej, odwróconej plecami kobiety, patrzącej przez okno, a tam gdzieś przed nią widać ogień, i właśnie to odwrócenie się plecami było dla niej czymś w rodzaju nieodłącznej obecności.
      Po przybyciu na miejsce, ulokował ją w sąsiadującym z jego domem domku myśliwskim, z okna gościnnego pokoju mogła dobrze widzieć kuchenne wejście do przestronnej kuchni jego domu i rano, widząc że jej ciężkie drzwi otwierają się szeroko na oścież, wiedziała, że wyciąga do niej rękę, zapraszając – na śniadanie, na obiad, na kolację, na spacer, na rozmowę, na cały dzień, na noc.
      Ona potrzebowała jednak czasu dla siebie i wolała spędzać poranki i większość dnia sama, odzwyczaiła się od jadania śniadań i w ogóle nie lubiła jeść w ciągu dnia, piła tylko kawę, stawiała na płycie maszynkę do kawy espresso i potem, świadoma braku swojej gotowości do szybkiego udania się do niego, rozkoszując się winą, smakowała gorące i aromatyczne łyki z delikatnej porcelanowej filiżanki z zieloną obwódką, w tych chwilach oddalenia nie była zmuszona decydować o czymkolwiek, przez okno jasnej kuchni naprzeciwko mogła obserwować jego postać i to dostarczało jej niespodziewanej radości, siedzi przy stole, potem wstaje – śledziła wzrokiem jak jego iskrząca się siwizną głowa przesuwa się niczym niesiony wiatrem dmuchawiec, jak podchodzi do telefonu, ale ręka nie sięga po słuchawkę, a on zawraca, uświadomiwszy sobie pewnie, że nie musi do niej dzwonić, bo ona już tu jest.
      Z odległości między dwoma domami, oddzielonymi równą, świeżo skoszoną trawą, nie mogła jedynie obserwować jego wyrazu twarzy w czasie oczekiwania, a bardzo chciała zobaczyć ją właśnie w takim momencie, mimo to ani przez chwilę jego szczera, szeroka twarz i spokojne spojrzenie nie wzbudziły w niej wątpliwości, takim widziała go wieczorem, przekraczając wreszcie próg jego domu i siadając do stołu, uśmiechał się, nas przyciąga ku sobie mrok, mawiał zawsze tak właśnie, jesteśmy sercami mroku, jak to dobrze, że wieczór przychodzi co dnia.
        Siedząc naprzeciw siebie, spędzali długie wieczory głównie nic nie mówiąc, jakieś strzępy zdań, pojedyncze słowa, od czasu do czasu spomiędzy palców jednego z nich wyślizgiwał się kieliszek wina lub też jego ręka podawała jej kromkę chleba, gdzieś w głębi siebie po raz pierwszy od bardzo długiego czasu miała poczucie bezpieczeństwa, mogła zawierzyć nocy, milczeniu, nie trzeba było mówić bez ustanku, można było siedzieć i rzeczywiście odczuwać jego nieodłączną obecność.
         Dziś miała wyjechać, czas pobytu minął, walizka stała gotowa przy drzwiach, ona ubrała się już do drogi, chwilę wcześniej piła kawę z delikatnej filiżanki z zieloną obwódką i teraz czekała w oknie aż otworzą się masywne drzwi wejściowe naprzeciwko.
        Pomyślała sobie, że nie będzie widziała wyrazu jego twarzy, kiedy on zobaczy stojącą kobietę, wpatrzoną nieruchomo w szybę okna i tam z przodu płonął będzie ogień.
        Żadne pytanie nie wytrąciło jej z tego zapatrzenia.
        Wiedziała, gdzie jest.

Miłość to zamęt

      Spróbowała wstać, udało się, nie mogła w żaden sposób pojąć, jak to się stało, że upadła, najwidoczniej musiała się potknąć, wysiadając z taksówki, samochód był wyższy niż zazwyczaj, jakiś taki mini van, już gdy zatrzymywała taksówkę ręką miała wrażenie, że jest jakaś inna, tylne drzwi otwierały się przesuwnie, musiała szarpnąć nimi dość mocno, żeby wsiąść, z trudem otworzyła je także wtedy, gdy taksówka zatrzymała się przed wejściem, druga klatka po prawej, tak powiedziała i ucieszyła się, że jest już na miejscu, zapłaciła, schowała portmonetkę, wyjęła klucze, zarzuciła torbę na ramię, ale wysiadając, chciała nogę postawić jakby w powietrzu, nie poczuła twardego gruntu pod nogą, spanikowała, poleciała w przód i pierwsze dotknęły ziemi jej kolana, potem ręce i całe ciało, wyłożyła się jak długa wzdłuż samochodu i jej głowa jako ostatnia dotknęła asfaltu w pobliżu przedniej opony, asfalt był mokry i zabłocony, ciemne, rzadkie, zimne błoto, poczuła je nawet na ustach i natychmiast spróbowała wstać, udało się.
       Wciąż trzymała klucze w prawej ręce, ręka też była ubłocona i klucze nieprzyjemnie lepiły się do palców, nic mi nie jest, powiedziała niepewnym głosem do szofera taksówki, który zdążył już wysiąść z samochodu i starał się jej pomóc, nic mi nie jest, powtórzyła, to moja wina, niezdara ze mnie, mogę chodzić, wszystko w porządku, dowidzenia, dziękuję, i niepewnym krokiem skierowała się do wejścia, rzeczywiście mogła chodzić.
      Otworzyła niespodziewanie łatwo, weszła po kilku stopniach schodów do windy i nacisnęła przycisk, kolana ją bolały, ostry, przeszywający ból, ale ucieszyła się, wchodząc do windy i wcisnęła guzik na piąte piętro, winda ruszyła i mogła odetchnąć z ulgą, jeszcze tylko chwila i będzie już w domu, tam wszystko pójdzie łatwiej, poczuła, że strach, jaki ogarnął ją w czasie upadku, opadł z jej ramion jak szal. Ból też ustąpi, byle tylko znaleźć się w domu i zamknąć za sobą drzwi, chciała zostać sama.
       Z tak niebywałym zawzięciem i energią rzuciła się w łazience do czyszczenia z błota ubrania, butów i torebki, że kiedy w końcu zdjęła z siebie wszystko i stanęła pod prysznicem, aby zmyć choćby najmniejsze ślady tego poniżającego upadku, ze zgrozą spojrzała na gołe kolana, rozkrwawione, sine, opuchnięte niemożliwie, ich widok nie miał nic wspólnego z jej raczej stosunkowo szczupłymi nogami, które nacierała troskliwie przy każdej kąpieli, teraz nawet nie odważyła się ich dotknąć, polewała je tylko gorącą wodą, mając nadzieję, że brud zniknie, zawsze podczas kąpieli marzyła, aby być wodą, być przezroczystą z góry na dół, teraz jednak pomyślała sobie, że ciało po raz pierwszy jest dla niej balastem, że nie da się być przeźroczystą, gdy jest się oblepionym nie tylko błotem, ale i całym tym okropnym dniem, a ten dzień był dla niej rzeczywiście okropny.
      Wczesnym popołudniem, idąc ulicą Witosza, właśnie przechodziła na chodnik po przeciwnej stronie, zobaczyła go idącego prosto na nią, to był on, nie ulegało wątpliwości, nie mogłaby go pomylić z kimś innym, to nic, że nie widziała go prawie dwadzieścia lat, pewnie przyjechał z tego dalekiego kraju, o wyjeździe do którego wtedy marzył i wyjechał, szedł prosto na nią, dalej taki szczupły i wysoki, jak przedtem, tak i teraz, jego głowa wystawała ponad resztę przechodniów i swoje jasne spojrzenie skierował właśnie na nią, jego spojrzenie też się nie zmieniło, patrzył na nią, jakby ją oświetlał od środka, i przypomniała sobie moment, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, a właściwie, kiedy po raz pierwszy napotkała jego wzrok, schodziła na dół po schodach po jakimś koncercie i spieszyła się, by utorować sobie drogę w tłumie ludzi, okazało się, że mężczyzna przed nią, któremu nadepnęła na piętę w tym zamieszaniu, odwrócił głowę i patrzył na nią tym jasnym spojrzeniem, wtenczas po raz pierwszy wpadła w popłoch, nawet nie potrafiła powiedzieć przepraszam, wyciągnęła jedynie rękę, aby chwycić się poręczy, dziś także wpadła w popłoch, ale nie miała się czego chwycić na środku ulicy i dlatego też nie mogła się zatrzymywać, przeszła obok niego, on nadal patrzył za nią, a ona szła dalej i zatrzymała się dopiero, kiedy usłyszała dzwonek tramwaju za placami.
      Gorąca woda, płynąca teraz z prysznica, oblewała jej zranione ciało i starała się nie pamiętać, ale nie mogła zapomnieć, że kiedy kąpali się oboje pod zaimprowizowanym prysznicem w jego małym domku w górach, w zimnej górskiej wodzie, ich ciała promieniowały takim ciepłem, że aż parowały, i nawet wypuścił ją z objęć, żeby nie stanęli w ogniu, nie zapalili się jak pochodnie i nie zamienili w popiół od tego wewnętrznego ognia, nikt nie wie, że tu jesteśmy, żartował, a jak spłoniemy, nie zostanie po nas żaden ślad, nie odnajdą nas, lepiej nie dotykać się przez jakiś czas.
      Dziś, widząc go, pomyślała, że to niemożliwe, aby tak długo nie dotykała jego twarzy, rąk, małego dołeczka na plecach u góry, powiedziała, woda zmyje wszystko i dusza objawi się w całej swojej jasności, ale mimo gorącej wody ciało miała rozdygotane z zimna, skóra nie wydawała z siebie żadnego ciepła i nie wiedziała już, co sprawiało jej większy ból – zranione do krwi kolana czy uporczywa jasność jego oczu, przyprawiająca o prawdziwy zamęt.

 Lunatyczka

      Tego wieczoru nie mogła zasnąć. Minęło już sporo czasu, odkąd leżała w łóżku i czekała, że sen przyjdzie lada moment. Prawie zawsze zasypiała natychmiast i radośnie. Z taką lekkością brała rozbrat z mijającym dniem, z wszystkimi i z wszystkim, że niekiedy ta gotowość natychmiastowego opuszczania świata budziła w niej lęk.
      Dziś jednak sen nie nadchodził i gdy akurat zastanawiała się, czy nie zapalić lampy i poszukać jakiejś książki, przypomniała sobie o pełni księżyca.
      Pełnia księżyca zawsze ją zaskakiwała, choć z biegiem lat przyjmowała bezsenność w ciągu tych kilku nocy za tę nieodłączną część życia, która narusza nasze przyzwyczajenia, ale pozwala zarazem przeżyć coś innego, taki niezwykły stan ciała i duszy.
      Przypomniała sobie, jak po raz pierwszy odkryła, że pełnia nie pozwala jej zasnąć. Mało powiedziane, że ją to przeraziło. Leżała w obcym łóżku w środku obcego miasta i sen nie chciał przyjść. Aż poczuła, że ktoś jej się przygląda w ciemnościach. A ponieważ w pokoju nie było nikogo, popatrzyła przez okno i ujrzała – ogromny, rozogniony jak rana księżyc.
      Doznała od niego tak silnego przyciągania, że zdrętwiała. Nie mogła oderwać oczu od przeszywającej ją ognistej kuli tam, w górze, gdzie zazwyczaj wszystko wydawało się tak odległe, iż nie wywoływało żadnego lęku.
        Wtedy zrozumiała, że tak będzie w przyszłości zawsze – jak będzie pełnia, trzeba będzie przywyknąć do nocy i bezsenności.
       Potem, z biegiem lat, raczej intuicyjnie, postanowiła – zamiast się bać, spróbować zaprzyjaźnić się z księżycem i widnym mrokiem – w odróżnieniu od mrocznych ciemności, o których czytała, ale nigdy nie przeżywała.
       Tak było i teraz.
      Wstała z łóżka i mrok, nie tylko że widny, ale tej nocy dziwnie prześwitujący, pozwolił jej dostać się do kuchni. Postanowiła zrobić sobie herbaty i wyszła na oszklony balkon, żeby włączyć tam kuchenkę.
      Który to już raz, choć sądziła, że dawno już przezwyciężyła lęk, ponownie wzdrygnęła się ledwie żywa ze strachu. Rozogniony księżyc tam w górze zapalił wzrokiem wszystko pod sobą.
       Poczuła dreszcz, przezwyciężyła jednak strach i podniosła oczy. Księżyc rzeczywiście jej się przyglądał. Opuścił się na tyle nisko, że miała ochotę po pogłaskać. Ukoić ręką jego nieobliczalnie rozognione oblicze.
       Przecież byli już przyjaciółmi, prawda?
      A poza tym w ostatnim czasie zaczęła sobie myśleć, że księżyc, taki samotny tam, w górze, jest równie smutny, jak ona tu, na dole, na ziemi.
       Wczoraj usłyszała jego głos po raz ostatni. A ten jego głos był dla niej wszystkim.
       Nie widywali się – oni się słyszeli.
        Od samego początku, od czasu, kiedy się poznali i stało się jasne, że widywanie się nie będzie możliwe.
        Mieszkał w innym mieście, miał żonę już od lat młodzieńczych, miał córkę, którą kochał ponad wszystko, i ważną pracę, której nie mógł czy też nie chciał rzucić.
      Wszystko miałoby ogromne znaczenie i cała ta historia skończyłaby się już w momencie zapoznania się owego deszczowego, grudniowego dnia w starej i przytulnej kawiarni w centrum miasta, gdyby oboje nie poczuli, że są dla siebie stworzeni.
        Wtedy nie wiedziała, że to się czuje natychmiast.
       Jego mokre od deszczu palce dotknęły mimowolnie jej palców – wyciągnął rękę, aby przybliżyć do niej parującą herbatę.
      Wrażenie, jakie zostawiła jego ciepła skóra, zostało w jej pamięci na zawsze. I zawsze później, witając się z kimś lub dotykając czyichś palców, nie mogła się nadziwić, jak różne mogą być ludzkie ręce.
      Dzwonił do niej co wieczór. Nie mieli ustalonej godziny, bo oboje wracali do domu o różnej porze.
      Ale gdy dzwonił on, zawsze poznawała po dzwonku telefonu – ten dzwonek nigdy nie powodował, że się wzdrygała.
     Jego głos odbierała jak ratunek, jakkolwiek wzbraniała się przed nadawaniem takiej zbawczej roli jednemu jedynym męskiemu głosowi.
      Ale on był rzeczywiście dla niej ratunkiem – przed wszystkimi innymi mężczyznami, przed ich grubymi i niezgranymi palcami, przed ich zardzewiałymi, nieszczerymi głosami.
        Ratował ją przed pełnią.
       Tej nocy nie mogła jednak na niego liczyć.
       Wczoraj słyszała jego głos po raz ostatni.
       Kiedy zadzwonił telefon, po raz pierwszy nie poznała, że to on dzwoni.
       Głos po drugiej stronie był obcy – uciekał, zanikał, był niepewny, wahający się, zduszony, zardzewiały.
       Teraz stała na balkonie sama.
       Sama i samotna jak ten księżyc.
       Przyszła jej znowu ochota pogłaskać jego nieobliczalnie rozognione oblicze.
       Jaką skórę może mieć księżyc?
       Martwiła się jedynie, że nie będzie komu zamknąć balkonowego okna za nią i będzie takie otwarte. W tej części miasta wiatr z taką siłą rozbijał wszystko na swej drodze, że zacierał wszelki ślad.
       „Nie wiej, wietrze, nie wiej, głosu mego nie nieś…”

Między jedną wodą a drugą

      Twarz kobiety, spoglądającej na nią ze ściany, była jakby znana. To więcej niż pewne, gdzieś już tę kobietę widziała, choć w danym momencie nie mogła sobie przypomnieć, kiedy i gdzie.
      Obraz sam w sobie był niezwykły.
      Zobaczyła ją zaraz po wejściu do niewielkiej sali, znajdującej się w głębi wystawowej przestrzeni. Już dobrze ponad trzy godziny krążyła po różnych salach, w których były zawieszone obrazy surrealistów, dawno już zapomniała wszelkie podobne kwalifikacje.
      Miała swoją metodę oglądania wystaw – przed każdym obrazem nabierała głęboko powietrza, zastanawiała się przez chwilę i potem, mając zmysły odświeżone, nurkowała w otchłań płótna, spojrzenie przesuwało się w synchronii z linią rysunku i kiedy wreszcie wypływało na powierzchnię i powracało do sali, miała uczucie, że ma na skórze przylepiony piasek z dna duszy artysty.
      Ten malarz, Hans Bellmer, nazwał swój obraz Między dwoma wodami.
      Może dlatego oglądała go również w dwóch rzutach.
      Najpierw jej uwagę przyciągnęły kolory, szaro-niebieskawe odblaski wód, które jakby wylewały się zewsząd i spływały po ścianie na dół, nie podejrzewała, że szare barwy mają w sobie taką siłę i nawet pokazująca się tu i ówdzie jasnoniebieska poświata nie mogła powstrzymać gwałtownego naporu tamtych kolorów.
      Dopiero wówczas spostrzegła i ją, namalowaną kobietę i jej niewzruszoną twarz, w tym dwustronnym osaczeniu, przygniecioną gniewem dwóch niepowstrzymanych fal, zakleszczoną nieustającym krążeniem głębokich wód, a mimo to bez lęku w oczach, bez jakiegokolwiek mrugnięcia okiem w obliczu tego dwoistego przeznaczenia.
       Nie mogła rozstać się z tym obrazem, stała i nawet się nie poruszyła, pogrążona w otchłani tego płótna, twarz kobiety rzeczywiście była jej znana, zwłaszcza te jej swobodnie opadające na ramiona włosy, przypomniało to jej coś dawno zapomnianego i odruchowo dotknęła głowy i spiętych wysoko u góry wsuwką włosów, poczuła zmęczenie. Powinna już iść, ale stała nadal.
      Wtedy zadzwonił dzwonek, uprzedzając, że wkrótce galeria zostanie zamknięta. W tym oszołomieniu pospieszyła do wyjścia, wzięła płaszcz z szatni, ubrała go, zapięła pod szyję i z przyzwyczajenia rzuciła okiem w lustro z boku.
      Nawet się nie zdziwiła – z lustra patrzyła na nią znajoma twarz kobiety z obrazu.
Dwa oblicza
 
      To było niesamowite uczucie. Oczy wszystkich kobiet, siedzących przy stoliku, była utkwione w nią, a czy ona mówiła i mówiła, nie przypominała sobie, by kiedykolwiek mówiła tak długo w towarzystwie, nie miała żadnych wątpliwości, to ona, we własnej osobie była w centrum uwagi, nigdy nie wyobrażała sobie, że to taka przyjemność, kiedy ludzie słuchają o tobie, chłoną każde twoje słowo, uważają nawet jak odstawiają filiżankę po upiciu łyka kawy, aby dzwonienie porcelany nie było głośne i nie zagłuszało jej słów, delikatnie odkładają łyżeczkę na talerzyk, byle by tylko nie narobić zbędnego hałasu i z tego powodu nie uronić choćby najmniejszego szczegółu z jej opowiadania, dobrze, że ubrała dziś tę granatową jedwabną bluzkę, którą przywiózł jej rok temu z Rzymu i w której rzeczywiście było jej bardzo do twarzy, to dodało jej większej pewności siebie i mówiła dalej, aż trudno było uwierzyć.
      Już piąty albo szósty raz brała udział w ich spotkaniach w każdy czwartek, późnym popołudniem, po pracy, wszystkie były przyjaciółkami od lat, ją zaprosiła żona pisarza, jak ją zwykła nazywać, która w młodości wyszła za poetę, przypadkiem jej o tym wspomniała, mieszkały po sąsiedzku w tym samym bloku już od dziesięciu lat, ale widywała ją głównie przy windzie, nie mogłaby powiedzieć, że ją zna, że jest jej przyjaciółką, była taka dziwna, zawsze uśmiechnięta, zawsze zdawałoby się szczęśliwa, dlatego też jej zaufała, dlatego przyjęła zaproszenie, miała ochotę przekonać się, jak żyją te, które są szczęśliwe.
      Nigdy wcześniej nie brała udziału w ożywionych rozmowach tak różnych od siebie kobiet, których przyjaźń opierała się właśnie na ich odmienności, ale z czasem odkryła stopniowo, że wszystkie są do siebie bardzo podobne, wszystkie, bez wyjątku, nawet żona pisarza, będąca najbardziej powściągliwą i najtaktowniejszą spośród nich, strasznie lubiły słuchać o nieszczęściach innych.
        Zdecydowała się.
       Postanowiła opowiedzieć im o sobie, a ponieważ nie była ich przyjaciółką, była, można powiedzieć, kimś obcym, mogła mieć bez mała pewność, że będzie to dla nich ciekawe i wreszcie zwrócą na nią uwagę. Gdyż, choć przychodziła już kilka razy na ich spotkania, za wyjątkiem pierwszego razu, kiedy wszystkie zlustrowały ją uważnym wzrokiem od stóp do głów i w jednej sekundzie przeliczyły łączny koszt wszystkiego w co była ubrana, wraz z z jej ulubionymi butami i poręczną czarną torbą, żadna z tych kobiet nie przejawiała żadnej ciekawości wobec niej i za każdym razem wychodziło na to, że jest poza kręgiem wtajemniczenia w ich ożywionej i emocjonalnej rozmowie.
       Na początek wybrała opowieść o kluczu do drzwi wejściowych. Historia ta była rzeczywiście okropna i powinna była okropnie im się podobać.
       Najtrudniejsze było znalezienie luki, w której mogłaby się włączyć do rozmowy. Kiedy jednak jedna z nich wspomniała, że nie ma nic gorszego od męża, który przy ludziach jest uprzejmy, a w domu jest prawdziwym potworem, wzdrygnęła się i powiedziało głośno:
       – Mój mąż też ma dwa oblicza. Jedno jest obliczem potwora.
      Następnie, ponieważ zaskoczenie jej słowami skutkowało krótką chwilą ciszy, nie zwlekała i opowiadała dalej tę historię, którą już któryś raz poddawała repetycji w sypialni przed lustrem, mając na sobie tę samą granatową jedwabną bluzkę, w której była i teraz i którą on przywiózł jej rok temu z Rzymu, wtedy miał jedno oblicze, ale tego im nie powiedziała, należało do innej, szczęśliwej opowieści, byłaby dla nich nieciekawa, toteż opowiadała im dalej tę okropną historię z kluczem od drzwi wejściowych, wrażenie było rzeczywiście niesamowite, wszystkie spojrzenia były utkwione w nią, a niezależnie od tego, czy mówiła i mówiła, nie miała już żadnych wątpliwości, że była w centrum uwagi, rzeczywiście, nigdy nie wyobrażała sobie, że to takie przyjemne, kiedy ludzie o tobie słuchają.

 Godzina 0

      Mogła się nazwać szczęśliwą.
      Była nadal piękna, jej krótkie, czarne włosy jeszcze nie wymagały farbowania, zachowała szczupłą figurę, regularnie chodziła na fitness, ale najwidoczniej miała to w genach, pod tym względem była podobna do ojca, cera twarzy pozostawała świeża i gładka, na ulicy często oglądano się za nią, w takich momentach przyspieszała kroku, ale później szła z większą pewnością siebie, z lekkością, jakby ktoś wręczał jej kwiatek i ona go przyjmowała, nie wiedząc od kogo jest.
      Mogła się nazwać szczęśliwą.
      Dopóki nie spotkała go przed kilkoma miesiącami i nagle wszystko się nie zmieniło, jak zmienia się nieoczekiwanie pogoda w czerwcowy wieczór – cały dzień świeciło słońce i nagle robi się ciemno, mrok z nagła otwiera paszczę i pochlania ziemię i niebo, drzewa i powietrze, a potem już nie możesz pojąć, czy to burza przynosi ulewę, czy też ulewa nadchodzi, trzymając się kurczowo burzy.
      Od tej chwili spędzała czas, czekając aż on zadzwoni, przez okrągłe niekończące się i wyczerpujące 24 godziny na dobę głównie siedziała, wpatrzona w telefon, kładła go na stoliku w dużym pokoju i siadała naprzeciw, jakby w fotelu po drugiej stronie siedział właśnie on i w każdej chwili mógł się odezwać, siedziała tak godzinami, choć bardzo dobrze wiedziała, że jeśli miał zadzwonić, to robił to zawsze między 3 i 5 po południu, czyli inaczej mówiąc, między godziną 15 a 17, tę granicę czasową nie ona mu narzuciła, mógł zadzwonić do niej zawsze, o każdej porze dnia i nocy, mieszkała sama i on o tym wiedział, właściwie to on tak chciał i właśnie w tej samej odwrotnej zależności pozostawała także jej niepewność.
      Pora między godziną trzecią i piątą widocznie była dla niego wygodna z kilku powodów – te dwie popołudniowe godziny, relaksowe, wyciszone i przede wszystkim nieabsorbujące pozwalały, aby cała doba pozostała nienaruszona, należąc do niego, jego żony, dzieci i pracy, i początkowo starała się nawet mieć do tego zrozumienie, potraktowała to jako szlachetną troskę, by nie sprawiać nikomu bólu, ale zarazem nie pojmowała wielu innych rzeczy i miała poczucie, że z jej dobą dzieje się wszystko dokładnie odwrotnie – ktoś beztrosko ograbia ją ze wszystkich pozostałych godzin i wydziela jej zaledwie dwie – czas istotnie jest zagadką.
       Nigdy właściwie nie wiedziała dokładnie co to jest czas, choć zegary należały do jej ulubionych przedmiotów, spróbowała wyczytać coś więcej o tym i całkiem się pogubiła, zwłaszcza kiedy natrafiła na tekst o teorii biocentryzmu:
 „Czas i przestrzeń są jakby konstrukcjami naszej świadomości, nie zewnętrznymi przedmiotami fizycznymi, czas nie istnieje poza życiem, przy jego pomocy po prostu rejestrujemy zmiany w ogólnym obrazie i czas jest właściwością naszej świadomości – jeśli kolejny obraz będzie różnił się od poprzedniego, to w gruncie rzeczy słowem „czas” nazwaliśmy okres między jednym a drugim jego stanem.”
      To wszystko nie dawało jej spokoju i pierwotna niepewność stopniowo urosła do zmartwienia – rzecz jasna, głównie o siebie, że powinna wyzbyć się tych dręczących myśli, najwyraźniej cierpiała na „chorobę temporalną”, jak wyraziliby się ludzie uczeni, czas istotnie był na dobrej drodze, by przyprawić ją o chorobę.
      Dziś zamierzała spędzić sylwestrowy wieczór sama – była krańcowo wyczerpana tym ciągłym oczekiwaniem i nie miała sił na towarzystwo innych, spróbowała pomyśleć o świętowaniu, ubrała sztuczną, ekologiczną choinkę, kupioną rok temu, i właśnie postawiła na stoliku w dużym pokoju świecznik z czerwoną świeczką, mając zamiar zapalić ją o północy, kiedy zadzwonił telefon komórkowy, wzięła go do ręki i w tym samym momencie zobaczyła na wyświetlaczu dokładny czas – była godzina 16, 45.
      Powiedział, że chciał jej złożyć życzenia, dzwonił z ulicy, wyszedł przejść się w świąteczne popołudnie, wszędzie cicho i pusto, widział tylko kota, w pierwszej chwili wziął go nawet za jakąś drogą zabawkę, takim nieruchomym wzrokiem mu się przyglądał.
      Wysłuchała go, chwilę nic mówiła, potem pożyczyła mu miłego świętowania i wyłączyła telefon – zobaczyła znowu godzinę, była dokładnie 16,27 – zadzwonił do niej bardzo wcześnie, do północy była jeszcze cała wieczność.
      Czas jest tylko narzędziem pomocniczym, pozwalającym nam uświadamiać sobie zachodzące zmiany – naraz, sama nie wiedziała dlaczego, przypomniała sobie to zdanie, podobało jej się, kiedy je przeczytała i usiłowała zapamiętać, ale dopiero teraz uświadomiła sobie jego prawdziwy sens i rzuciła się do łazienki – z zamiarem przyszykowania się, ubrania się odświętnie i skorzystania z zaproszenia jednego z kolegów – robił prywatkę dla przyjaciół, nic szczególnego, najważniejsze, żeby przywitać Nowy Rok dokładnie o godzinie 0.

 Korytarze

      Nie spodziewała się, że go spotka.
      Nie dziś.
      Dzisiejszy dzień był tą częścią jej życia, która działa się bez niego: bez widzenia się z nim, słyszenia, bez wiedzy o tym, gdzie jest, co robi w danej chwili, gdzie spaceruje, gdzie pije kawę, czy z kimś rozmawia albo siedzi sam przy małej filiżance espresso i niespokojnie przesuwa palcami po wargach, wargi miał szerokie i mięsiste, podobało jej się, że kiedy mówił drgały migotliwie tym osobliwym intensywnym kolorem ludzkiego ciała, całkowicie różnym od bladości cery na pozostałej części twarzy, bardzo dużo ciała kumuluje się w ludzkich wargach, pewnie z mówienia nieprawdy, którą każdy z nas jest niekiedy zmuszony wypowiadać, słowa ranią czyjeś serce, ale krew cieknie w gruncie rzeczy temu, kto je wypowiada, a jej sączące się powoli krople zbierają się i nawarstwiają właśnie w wargach, stąd ten intensywny kolor nagromadzonej krwi.
       Naprawdę nie spodziewała się, że go spotka.
      Przewidywała, że ten dzień będzie zwyczajny, jak zwyczajny był każdy dzień bez niego, kiedy była odprężona i spokojna, z twarzą nie zdradzającą zniecierpliwienia, bez gorączkowych ruchów wyczekiwania, już od rana burzących ład i przynoszących żałosne rezultaty – zamiast z uśmiechem na twarzy, z rześkością, którymi witała się z innymi, przychodziła na spotkanie z nim spięta i sztywna, już zmęczona tym długim obmyślaniem, jak ma wejść do lokalu i podejść do stolika, przy którym on już siedzi, jak się z nim przywitać, kiedy podniesie na nią oczy, czy ma usiąść na krześle obok niego, czy też naprzeciwko niego, co ma mówić, jak się zachowywać, czy rzeczywiście tym razem uda jej się zobaczyć kolor jego oczu. W głowie miała taki mętlik od tych wszystkich przygotowawczych rozmyślań, że kiedy go już widziała, miała już tylko siły na to, by usiąść, wszystko jedno gdzie, objąć rękami trzymaną na kolanach torebkę i potem bez słowa obserwować jego wargi i ich intensywny kolor ludzkiego ciała.
         Nie spodziewała się go spotka dziś.
        W taki dzień jak dzisiaj, w krótkich przerwach między licznymi obowiązkami, lubiła wyobrażać go sobie, że siedzi przy swoim biurku pochylony nad wielkim szkicownikiem, był architektem, ta jedyna rzecz, jaką o nim wiedziała, całkowicie jej wystarczała, nigdy nie próbowała dowiedzieć się czegoś więcej, ani od niego, ani od innych swoich znajomych, którzy się z nim przyjaźnili, nie była jego przyjaciółką, już kiedy się poznali, rozmowa im nie szła, ani przyjacielska, ani jakakolwiek inna, choć spędzili wtedy ze sobą sporo czasu, w końcu wymienili się numerami telefonów i od odtąd już, właściwie rzadko, z trudną do przewidzenia powtarzalnością dzwonił do niej, żeby się spotkać, podczas tych spotkań miała zawsze uczucie, że jest mu niezbędna jako część wystroju wnętrza, nie przestawał mówić o swojej pracy architekta, a ona odgrywała rolę ściany, na której kreślił swoje wspaniałe wizje, ale ona nie miała nic przeciwko temu, marzyła zawsze, żeby poznać mężczyznę, któremu potrzebna jest jedynie jej obecność, bez pożądania, bez uzależniania od siebie i prób ciągłego wdzierania się w sferę jej intymności pod jakimkolwiek pretekstem, nawet takim, że jest w niej zakochany.
       Te ich niezwykłe spotkania sprawiły, że jej życie zaczęło biec dwoma korytarzami.
      Jednym, jasnym, długim i przewidywalnym, oświetlonym w każdym zakątku, poruszała się z pewnością siebie i zdecydowaniem, ciągle coś robiła, ciągle była w otoczeniu wielu ludzi, kolegów, znajomych i krewnych, ulubionych przyjaciółek i mężczyzn, bardzo wielu mężczyzn, ale natychmiast o nich zapominała, wyrzucała ich z pamięci jakby wycierała gumką, jak wycierała źle dobrane słowa, starannie zapisywane przez nią w małym czarnym notatniku, każdego ranka był on pierwszą rzeczą wkładaną do torebki przed wyjściem z domu.
       Drugim korytarzem poruszała się wtedy, gdy dzwonił i proponował, żeby się spotkać, był to korytarz mroczny i niski, długi tylko na kilka kroków, ale wystarczająco długi, by już na wstępie opadły jej ręce, żeby nie wiedziała, co z sobą począć i zarazem nigdy nie doszła do tego, dlaczego nigdy nie powiedziała „nie” na żadną z tych jego propozycji i wszystkie swoje wysiłki, żeby pójść, mając pełną świadomość bezsensu, a nawet komiczności tych ich spotkań, odnotowała w swoim notatniku jako „wysiłek z udziałem kogoś innego”.
      Naprawdę nie spodziewała się, że go spotka dziś.
     Akurat tego ranka, leżąc jeszcze w łóżku, przypomniała sobie jego entuzjastyczną opowieść podczas poprzedniego spotkania o wizjach architektonicznych barcelończyka Gaudiego, na ich spotkaniach miał zawsze ze sobą dosyć już wyświechtane wydanie jakiejś książki po hiszpańsku, ilustrowanej reprodukcjami widokówek pocztowych z lat dwudziestych ubiegłego wieku, szaro-gołębie stare fotografie, wydobywające z pamięci ówczesną Barcelonę i nie tyle samo miasto, co mnóstwo sylwetek katedry „Sagrada Familia”, obrazów, sfotografowanych z wszystkich możliwych stron, tego gigantycznego, eksplodującego w swym niespełnieniu dzieła człowieka, i choć przeżywała na żywo tę wznoszącą się do nieba, stworzoną rękami ludzkimi górę, która już wieczność całą próbowała pozbyć się okowów rusztowań i przebić skorupę nieba, tu dopiero, słuchając jego opowieści, jakby po raz pierwszy uświadomiła sobie zuchwalstwo na miarę Boga twórcy, zdobycia się na wydostanie się poza swoje ciało, przezwyciężenia jego marności i osiągnięcia nieśmiertelności.
       Naprawdę nie spodziewała się, że go spotka.
      Dlatego tez, zobaczywszy go niespodziewanie idącego z naprzeciwka, po prostu przystanęła i czekała. Chwilę wcześniej szła w zasapana w górę stromej oblodzonej ulicy w tej starej i zatłoczonej części miasta, dawno już nie spacerowała wieczorem tak długo, styczniowy zmrok podążał za nią jak cień, ale śnieg nie chciał się poddać, jego biel nadal oświetlała wszystko wokół, oświetliła też jego twarz i zobaczyła: on cały promieniał radością. Po raz pierwszy wyciągnął do niej ręce, bez żadnej galanterii i niezręcznie, miał na rękach grube zimowe rękawice, wydał jej się podobny do dziecka, zjeżdżającego ze ślizgawki i pod sam koniec usiłującego uchwycić się kogoś, żeby nie upaść, roześmiała się, wyciągnęła do niego ręce, podniosła oczy do góry i zatrzymała wzrok: widocznie na skutek zimna, zbierająca się krew odpłynęła, nie było śladu po jej intensywnych w kolorze, ciężkich kroplach i teraz jego usta miały łagodny kolor niebieskawej przezroczystej mgiełki.

Rola niewidzialnego

      Nigdy nie myślała, że czarne adidasy mogą okazać się na tyle decydujące o jej uczuciach do kogoś, że mogą odegrać tak ważną i z pozoru niewytłumaczalną rolę w jej życiu, ale one rzeczywiście na tak długo oplotły ją, związały i zacisnęły swymi długimi sznurowadłami, że potem potrzebowała czasu, długiego czasu, żeby się wysupłać i uwolnić.
      Samych adidasów nigdy nie widziała, swoją niszczącą rolę odegrały, można tak się wyrazić, w sposób niewidzialny, w okresie wymieniania przez miesiąc listów między nimi po jego wyjeździe na długą delegację za granicę.
        Poznali się niedługo przedtem, za jego namową pili kawę dwa albo trzy razy, nic więcej, co prawda, on wlatywał do kawiarni z twarzą rozpromienioną, ona szła na spotkanie z nieco szybciej bijącym sercem, ale nic poza tym, mówili dużo i o Bóg wie czym, o nim nie dowiedziała się jednak niemal niczego, podobnie zresztą jak on o niej, tematami były głównie sprawy otaczającego ich świata, ostatnim razem tak ją nawet rozśmieszył, że aż się popłakała i ponieważ nie mogła znaleźć w torbie paczki z chusteczkami, podał jej serwetkę ze stołu, dawno już tak się nie śmiała i dawno nie spotkała mężczyzny tak naturalnego, zachowującego się niewymuszenie i bez żadnej manieryczności.
       Gdy przyszedł pierwszy list i jego imię zamigotało tłustym drukiem jako nadawcy w elektronicznej skrzynce pocztowej, najpierw zrobiło jej się ciemno przed oczami, potem wzrok wrócił do równowagi i dotarło do niej, jak bardzo się ucieszyła, nawet zawahała się, czy go otworzyć od razu, czy też zostawić, żeby nacieszyć się tym widokiem jakiś czas, ale przestraszyła się, że może zniknąć, z mailami zdarzały się różne rzeczy, toteż postanowiła czym prędzej go otworzyć i przeczytać, pisał, że dotarł na miejsce, że ma się dobrze i co rano przed śniadaniem biega brzegiem morza przy hotelu w swoich nowych czarnych adidasach, bardzo ponoć wygodnych, w których czuł się wspaniale, przeczytała list po raz drugi i kolejny, słowo po słowie, litera po literze, znak po znaku i choć umiała go już w całości na pamięć, wzruszenie nie opuszczało jej przez cały dzień.
        Wtedy, czytając o czarnych adidasach po raz pierwszy, może nie zwróciłaby na nie jakiejkolwiek uwagi, gdyby nie błąd pisowni, jaki zdarzył mu się przypadkowo w słowie „czarne”, zamiast którego pojawiło się „marne”, „marne adidasy” wprawiły ją w zdumienie także wieczorem, kiedy usiadła do komputera, aby mu odpisać, najpierw spytała go, żartem i lekko ironicznie, przyznaje, istotnie było tam nieco ironii, co to za buty dotąd jej nieznane.
       Sama nigdy nie miała adidasów, nigdy nie miała potrzeby kupowania podobnych butów, nie uprawiała sportów, nie chodziła na fitness, nie chodziła na wycieczki, nie wspinała się po górach, poza domem poruszała się jedynie kilkoma ulicami w centrum miasta, żeby dostać się do pracy albo pójść do kawiarni, do księgarni albo na koncert, jej chodzenie sprowadzało się jakby wyłącznie do wychodzenia w takich celach i lubiła swoje eleganckie, głęboko wycięte, gładkie klasyczne buty bez sznurówek, na małych prostych obcasach, już od lat kupowała sobie jakby ciągle jeden i ten sam ich model i traktowała buty jako nieodłączną część obranego przez nią stylu życia.
       Mężczyźni, których dotąd kochała, też nie nosili adidasów, w pewnym sensie ich buty były podobne do jej, typ klasyczny, gładkie, proste, niesznurowane, i nawet letnie mokasyny, jakie niekiedy zakładali, miały raczej charakter oficjalny niż sportowy.
       Nie od razu odpowiedział na jej pytanie, choć pisał do niej codziennie, zazwyczaj wieczorem, późno. Ekran rozświetlał się w ciemnościach przed pojawieniem się jego kolejnego listu, wstawała z łóżka, długo i uważnie czytała treść listu, wpatrywała się w poszczególne słowa jak w gwiazdy na niebie, po czym odpowiadała krótko i kładła się znowu, nie lubiła pisać listów, uważała, że ludzie stwarzają pozorują siebie w listach, wymyślają własne życie i słowami starają się ukryć to, czego nie widać.
      Jego listy nie były takie, przynajmniej tak jej się wydawało, często spoza ich wierszy wyglądała jakby jego prawdziwa twarz i w takich chwilach skłonna była nawet uwierzyć w to, co pisał, że myślał o niej często i z powodu oddalenia spał w swoim pokoju przy otwartych na oścież drzwiach.
       Niedługo przed powrotem odpowiedział w końcu w sprawie czarnych adidasów, że to był rzeczywiście błąd w pisowni, nacisnął niechcący niewłaściwy klawisz, nie chodziło o „marne”, teraz jednak, pakując się przed wyjazdem, spakował je w pierwszej kolejności do walizki, żeby ich nie zapomnieć, nie wyobrażał sobie powrotu bez nich, dostał je w prezencie, tu przed jej oczami pojawiła się jakaś mgła i nie zdążyła doczytać od kogo, ale nie miała już żadnych wątpliwości, z desperacją, o którą siebie nie podejrzewała, usunęła maila i wyłączyła komputer.
      Znacznie później, któregoś zimowego ranka, w drodze do pracy, zobaczyła przypadkowo przy wielkim kontenerze na śmieci porzucone czarne stare adidasy, których ktoś się pozbył, poprzecierane, zszarzałe, z porozciąganymi sznurowadłami, i nagle w głębi ulicy mignęła jej jego sylwetka, nie było wątpliwości, nie mogłaby pomylić go z kimś innym.
       Widziała go idącego boso po śniegu i wyobraziła sobie, jak musi mu być zimno w stopy, jej też zrobiło się przez chwilę zimno, przez chwilę miała ochotę dogonić go i zatrzymać, ale zdecydowała się iść dalej w swoją stronę, oddalał się i powoli pozbyła się go z pola widzenia, pozbyła się go.

Drzewo życia

       Staram się patrzeć tylko przed siebie, siedzę tu bez ruchu już od dłuższego czasu, nie mam pojęcia jak długiego, ale popołudnie zdaje się mieć ku końcowi, słońce przesuwa się już coraz niżej nad horyzont, jakby sunęło na saniach, pewnie niebawem zniknie całkiem, zawsze dziwiłam się, że po tej ogromnej ognistej kuli nie zostaje ani śladu, najwidoczniej ciemność też jest ogniem, ale czarnym, i spala je w mgnieniu oka, póki co wszystko jest jednak zielone przede mną, lubię zieleń, zwłaszcza zieleń drzew, i tak wpatruję się bez ruchu w zbocza pobliskich gór przede mną, że zaczynam odczuwać lekki ból z tyłu głowy, zamiast jednak przesunąć głowę, dalej wpatruję się przed siebie, ten ból nawet mnie cieszy, bo dobrze jest coś czuć, choćby ból.
       Dzisiaj czuję się dobrze, obudziłam się sama zanim jeszcze salowe obeszły pokoje, i poczułam, że wreszcie będą mogła sobie przypomnieć, od wieli dni usiłuję sobie przypomnieć kilka ważnych rzeczy, ale pamięć odmawiała posłuszeństwa, jakby i ona zastygła w tym stuporze, podobnie jak moje ciało, unieruchomione i zesztywniałe od tych elektrowstrząsów, nazywanych terapią elektro-konwulsyjną, wszystko jest nazywane inaczej, słowa są tu po to, żeby nie naprowadzić na prawdę, ale ja też nie rozumiem, nie obwiniam nikogo, mnie też przeraża to moje ciągłe zaniepokojenie, wbijające się igiełkami w moje ciało od wewnątrz, tak właśnie je odczuwam, niczym wbite we mnie w środku dziwne świerkowe igiełki, nie dające mi spokoju, muszę sobie przypomnieć, dziś rzeczywiście muszę sobie przypomnieć.
        Zieleń mnie uspokaja, lubię drzewa, mogę siedzieć tak godzinami i przyglądać się ich ulistnionym gałęziom, też są takie nieruchome, z korzeniami zakotwiczonymi głęboko w ziemi, tylko wiatr nimi porusza, ja też często chwieję się w podobny sposób, trzęsę się jak liść, próbuję uchwycić się własnej pamięci, jakbym się chwytała jego ręki, no właśnie, on już jest rzeczywiście przy mnie i nie tylko, że czuję jego rękę, suchą i ciepłą, ale widzę też wyraźnie jego twarz, nie widziałam go już tak dawno, myślałam, że już zapomniałam jak wygląda, że zapomniałam bruzdę w rogu jego ust, gdzie mój pocałunek mógł zawsze znaleźć wytchnienie, jestem taka szczęśliwa, że go widzę i trzymam za rękę, igiełki w środku przestają mnie kłuć, mogę nawet poruszać palcami i ogarnąć spięte spinką włosy, kilka kosmyków nieustannie wymyka się spod spinki i przeszkadzają mi widzieć, a dziś widzę całkiem wyraźnie.
        Już na samym początku posadził przed naszym domem dwa drzewa – małe, smukłe topole, o jasnozielonych, miękkich liściach, i powiedział, a potem często powtarzał, że to my, on i ja, że od tej chwili będziemy rosnąć razem i wypuszczać liście, razem kołysać na wietrze i nasze korzenie tuż obok siebie będą mocniejsze, na dobre i na złe, mówił, że się zrośniemy, jak zrastają się drzewa, jak zrastają się ze sobą ludzie i potem nie mogą się rozstać, choćby chcieli.
       Rzeczywiście nie zauważyłam, jak po którejś zimie, było to pewnie gdzieś pod koniec marca, i kapanie z dachów odchodzących śniegów zaczynało budzić mnie, gdy jeszcze było ciemno, że jedna topola jest inna, przyznaję, nie przyglądałam się wcześniej zbytnio, bo akurat wtedy zaczęłam odczuwać to nieznane mi napięcie wewnętrzne, które do dziś nie daje mi spokoju, ten ciągły niepokój, panoszący się we mnie jak chwast, obecny wszędzie w moim ciele i głównie w głowie, w tym samym czasie poczułam też bóle od ukłuć tych dziwnych świerkowych igiełek, raniących i rozkrwawiających nie tylko moje ciało wewnątrz, ale i duszę, moją tak spokojną i szczęśliwą do tej pory duszę – żartowałeś nawet, że nic nie może wyprowadzić mnie z równowagi, że jestem jak ten sfinks, te, znane nam z telewizji sfinksy przetrwały nawet pustynie.
         Także w owym czasie przestałeś się uśmiechać i wówczas spostrzegłam, że jedno z drzew jest inne – najwidoczniej przemarzło, pochylone i poczerniałe, jego smukły pień pochylił się na dół, nie wypuściło żadnych liści, kora i gałązki złuszczyły się i przypominało chorego w wyleniałym szlafroku.
       Mój szlafrok tutaj też się taki zrobił, od ciągłego używania i ciągłego prania, ale nie chcę patrzeć w dół, pantofle też mam stare, staram się patrzeć tylko przed siebie, dziś wzrok i pamięć są wyraźne, potrafię sobie przypomnieć, o, widzę cię naprawdę, nie zapomniałam cię, przypomniałam sobie.

Inny świat

       Nieomal najważniejsze wydarzenie owego gorącego sierpniowego dnia w wieczornych wiadomościach telewizyjnych jednej ze stacji:
        Na sofijskim osiedlu mieszkaniowym „Swoboda” wczesnym popołudniem mężczyzna postrzelił w nogę z okna swego mieszkania na piątym piętrze jedenastoletniego chłopca, bawiącego się z innymi pod jedną z licznych klatek wejściowych bloku – robili hałas.
       Mimochodem dociera do nas także dobra część wiadomości:
      Dziecko zostało odwiezione karetką do szpitala, operacja przeszła pomyślnie, pocisk został wyjęty i w ciągu miesiąca chłopiec powinien wrócić do zdrowia, jak zapewniają lekarze.
        Również mimochodem pokazują nam areszt śledczy i strzelającego do dzieci:
        Ma sześćdziesiąt siedem lat, siwe włosy na głowie i jest nieogolony, zbiedzony przez życie i, wszystko na to wskazuje, przez alkohol, za jedynego przyjaciela mający pewnie strzelbę, twierdzi on, że strzelał w powietrze, żeby tylko postraszyć – strach budzi też jego język, w którym strzelający do dzieci się wypowiada: niespodziewanie inteligentnie, precyzyjnie dobierając słowa.
        Jakim językiem mówią mordercy?
      Reportaż przedstawia także miejsce zdarzenia – przed wspomnianą klatką schodową ogromnego, długiego, starego i szarego betonowego bloku.
         Widok klatki, znany skądinąd aż do bólu ze wszystkich podobnych naszych bloków mieszkalnych tego typu, w zbliżeniu na ekranie telewizora jest zaskakujący i wstrząsający, niczym przedsionek do innego świata: drzwi wejściowe i sama klatka zrujnowane, wszystko porozbijane, brudne, od lat nie malowane, wszędzie zryte bazgrołami, za drzwiami, w głębi klatki widać skrzynki pocztowe – one też porozbijane, brudne i całe w bazgrołach, jak mogą się w nich czuć śnieżnobiałe koperty listów od ukochanego człowieka, jeśli jeszcze takie docierają pod ten adres.
          Reporter telewizyjny stanął z boku klatki, pod oknem od kuchni na parterze, i przeprowadza rozmowę z babcią postrzelonego chłopca.
           Ten kadr na ekranie telewizyjnym tym razem jest całkowicie nieoczekiwany i niezwykły:
          Ta starsza już kobieta oparła się dwoma rękami o parapet i odpowiada na pytania, zadawane jej przez reportera z mikrofonem w ręku z dołu spod okna. Rozmowa w tonacji letnio spokojnej.
        Kobieta pewnie już ma za sobą szok, jaki przeżyła, dowiadując się o postrzeleniu jej wnuka, bo przyszedł czas na kolejny szok – powiedziano jej, że pokażą ją w telewizji. Pierwszy raz. Po tylu latach życia, po tylu nie zasługujących na uwagę i nudnych dniach, przeżytych z dala od ludzkich oczu w kuchni na parterze.
       Dobrze widać, że specjalnie na tę okazję wystroiła, mimo upału założyła na siebie biały wyjściowy płaszcz z długimi rękawami i ostrożnie oparła się łokciami o wysłużoną ramę okna. Kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki lekko podnosi i przytrzymuje ogromne rondo śnieżnobiałego letniego kapelusza, zapełniającego sobą połowę ekranu telewizyjnego. Tiulowe fałdy szerokiego nakrochmalonego ronda są opasane miękką wstążką, zawiązaną na kwiatkową kokardę.
        Niewspółmiernie duży kapelusz faluje śmiesznie w takt ruchów głowy kobiety. Biel jest tak jaskrawa, tak nie na miejscu, że aż oślepia i zmusza do odwrócenia oczu.
         Wyraz oczu reportera przez chwilę zdradza zmieszanie.
         Śnieżnobiała kobieta po drugiej stronie wygląda jak kwiat, który wzeszedł i rozkwitł na śmietnisku.
         Nie z tego świata.
          Nie z tego świata.

Ławka

      Chodź, usiądź przy mnie.
      Chyba już zauważyłaś, że inaczej jest, kiedy oboje siadamy jednocześnie, a inaczej, kiedy jedno z nas zaprasza drugie.
       Dla mnie początek liczy się od momentu, kiedy siedzimy już obok siebie.
       Początek czego?
       Początek nas.
       Brakowało mi zawsze trafnego słowa, oddającego naszą wzajemną bliskość. Siedzisz po mojej prawej stronie, moje ramię jest oparte o twoje, cała ręka aż do łokcia jest oparta o twoją rękę, tylko tyle, a całe moje ciało przebiega dreszcz, natychmiastowe zespolenie zaledwie od zetknięcia się ramionami.
         Mnie też brakuje właściwego słowa.
         Dziwiło mnie zawsze, dlaczego dwoje ludzi siedzi naprzeciwko siebie, to okropne, mężczyzna i kobieta powinni siedzieć obok siebie.
         Żeby móc patrzeć sobie w oczy, to proste.
        Ja też lubię patrzeć ci w oczy, ale nie uparcie, na wprost ciebie, jest w tym coś niestosownego, najwłaściwsze jest patrzenie sobie w oczy z bardzo, bardzo bliska. Kiedy siadamy na początku obok siebie, nie ma nic bardziej ekscytującego od odwrócenia głowy i wpatrywania się w ciebie. Jeszcze się nie odwróciłeś i widzę tylko profil twojej twarzy, wystającą kość policzkową i kącik ust, wciąż jeszcze ani śladu twojego szaro-niebiesko-zielonkawego blasku spojrzenia, tylko dwie, trzy zmarszczki, niczym bruzdy zatrzymujące twoje łzy, choć nigdy nie widziałam, żebyś płakał.
        Z boku trudno obserwować.
       Ale ja nie jestem z boku, jestem przy tobie. Widzę nawet, jak żyła na twojej skroni dziwnie pulsuje i drży jak korzeń, kiedy kiełkuje. Wybacz proszę, ostatnio przychodzą mi do głowy porównania związane z ogrodem.
        To całkiem zrozumiałe, przecież żyjesz w ogrodzie. Właściwie, ile lat tu już żyjesz?
        Chcesz wiedzieć: ile to już lat nie wychodziłam poza to ogrodzenie?
        Można i tak zapytać.
       Nie liczę już dni, ani lat. Pamiętam tylko, że spadł deszcz – zimny, mętny, dokuczliwy deszcz, w całym ogrodzie zrobiło się mokradło, siedzieliśmy na ławce, siedzieliśmy jedno obok drugiego, i wtedy miałam poczucie ostoi, poczucie przytulności, poczułam, że to jest moje miejsce, tak trudno jest znaleźć swoje miejsce w obcym świecie.
        Ale kiedy deszcz ustał, odszedłem.
       Wiedziałam, że wrócisz.
       Wracam.
       Żeby usiąść koło mnie na ławce.
       Pachniesz ogrodem.
       A ty światem po tamtej stronie.
       Czym pachnie świat?
       Nie wiem.
       Daj mi rękę, cała dygoczesz.
       Wyobrażam sobie, że ogród płonie i zostaje tylko
       świat.

 Aneks do opowiadań

Luźna kartka

       Właściwie nie wiem, jaki jest związek między moim opowiadaniem o Nikołaju i jego wierszem pod tym samym tytułem, ale taki związek jest.

 Nikołaj Kynczew

 Luźna kartka

To, co zostało napisane, natychmiast
podane było szeptem muszli, aby w niej wybrzmiało…
 
 Poprzez swoje sfery szerokość uległa wydłużeniu,
aby zmieścić w sobie widzialne dźwięki.
 
 Dlaczego właściwie nie przenika mnie
do szpiku kości kosmiczny rozum?
 
 Wpatrzony, z wyciągniętą szyją, tak czy owak
jestem o głowę ponad wszystkim!

 Gość z innego wymiaru

      Napisałam to opowiadanie po jednym ze spotkań naszego Koła 703 – Sylwia Czolewa, Mitko Nowkow, Palmi Ranczew, Iglika Wasilewa, Marin Bodakow, Iłko Dimitrow, Aleksandyr Szurbanow, Milen Miłanow swetłozar Igow, Janica Radewa, Nikołaj Bojkow. Wtedy to Teodora Dimowa przeczytała nam opowiadanie „Kruk” Edgara Allana Poe’a w przekładzie wielkiego tłumacza Georgiego Michajłowa (1893-1950), który opublikował go po raz pierwszy w czasopiśmie „Wezni” w 1919 roku.

       Teodora czytała je równie wspaniale – słowa wyszły poza ciasną przestrzeń kawiarni i powiodły nas dalej, w przestwór. Teraz sobie myślę, ile ważnych słów w naszym języku jest naznaczonych tą samą początkową literą – poezja, przekład, przyjaźń, pamięć, przestrzeń.

Ci, co strzelają do wierszy

      Kiedy pisałam wiosną 2010 roku opowiadanie „Ci, co strzelają do wierszy”, powinnam była właściwie napisać prozę dokumentalną – wszystko to zdarzyło się naprawdę, wszystko jest prawdziwe, ale nie miałam dokumentów. Dawno już opuściliśmy z Nikołajem mieszkanie z przestrzeloną szybą w drzwiach, a jedynymi świadkami, którym wówczas odważyliśmy się zwierzyć z tego zdarzenia i pokazać pocisk oraz kwiat na szybie, była moja siostra i jej mąż.
    Gdy jednak później, latem 2011 roku, zwróciłem się do Komisji ds. Ujawniania Dokumentów związanych z byłą służbą bezpieczeństwa, i dano mi możliwość przeczytania swego dossier, natrafiłam na dwie szokujące strony – str. 132 i str. 133.
(Od tłumacza: niestety, niemudało mi się umieścicć w tym miejscu skanów wymienionych stron. W oryginale są one na str. 62-63)
       Latem 1986 roku starszy lejtnant SB zlecił agentce „Abadżijewej”, mojej koleżance i przyjaciółce z pracy w wydawnictwie „Narodna kułtura”, w którym wówczas byłam zatrudniona, aby odwiedziła mnie w domu i przekazała”informację o szczegółach miejsca zamieszkania” oraz o „rozmieszczeniu pomieszczeń w mieszkaniu” na ulicy Jantra 9, które wtedy najmowaliśmy z Nikołajem. W oparciu o jej informacje starszy lejtnant opracował plan mieszkania.
      Czas zlecenia agentce „Abadżijewej” odwiedzenia nas i przygotowanie planu naszego ówczesnego mieszkania – jesień 1986 rok – całkowicie zgadza się z czasem strzelania i z wszystkimi problemami, jakich doświadczyliśmy wówczas.
      Czytanie swojego dossier i tego, co napisane przez twoich znajomych, kolegów i przyjaciół, jest przeżyciem schizofrenicznym. Wówczas, natychmiast po tej lekturze, postanowiłam o tym napisać – napisałam kilka początkowych opowieści, ale im więcej czasu upływa od tego momentu, tym mniejszą mam ochotę. Prawda o życiu Nikołaja jest w jego wierszach. Prawdę o własnym życiu – wciąż jeszcze pamiętam i znam.
      Po dziesięcioleciach przemian, agenci z przeszłości nadal są bohaterami dnia dzisiejszego, a ponieważ chcą istnieć, mieć wszystko, podają się za ofiary – nie chcą ustąpić na piędź nikomu innemu – kaci i ofiary w jednym, okrutna groteska, dwulicowi, wielolicowi Janusowie, których wykrzywione uśmiechem fizjonomie wyglądają zza każdego węgła.

Powrót płynnych strachów

Dossier SB i kilka pierwszych opowieści

Czytanie z zamkniętymi oczami

      Obraz jest zatytułowany „Pamięć”, René Magritte maluje go bezpośrednio po koszmarze drugiej wojny światowej, przedstawia głowę kobiety ênfase, o pięknych rysach, oczy ma zamknięte – aby przypomnieć sobie, zobaczyć rzeczy niewidoczne, trzeba zamknąć oczy. Jej białe kamienne popiersie zostało postawione na białym kamiennym murze, za nim jest horyzont, otwarte morze i niebo, wolna bezkresna przestrzeń, ale w prawym rogu obrazu jest opuszczona czarna kurtyna, rzucająca czarny cień na prawą część białej kobiecej twarzy – czarna kurtyna nie została jeszcze przesunięta lub podniesiona do góry i części horyzontu nie ma, pozostaje ukryty.
      Tam, gdzie kurtyna jest odsunięta, zamknięte lewe oko kobiety krwawi – już widziała jedną część niewidocznego, przeraziła się i płacze krwawymi łzami…
       Myślę o tym obrazie już w pierwszym momencie z niepokojem i zgrozą, z jakim wertuję swoje dossier –
        po wielu godzinach czytania z moich oczu leje się krew.

 Wiersz pisany we śnie

      W nocy, zanim następnego dnia zaczęłam czytać dossier, śni mi się taki oto sen.
      Znajduję się w tak ogromnej sali posiedzeń, jakbym była pod gołym niebem, pełno ludzi, wszystko moi znajomi, ale nawet we śnie wiem, że właściwie jestem sama, próbuję być radosna i rozmawiam z jakimś mężczyzną, rozmowa nie jest zajmująca, zastanawiam się, co by tu począć, gdy odwracam się i widzę na dużym wideo ekranie wiersz, napisany odręcznie, jego charakterem pisma, którego nie pomyliłabym z żadnym innym – a więc on tu jest, skoro napisał ten wiersz i to odręcznie, własnoręcznie!
       Nawet nie zdążyłam zapamiętać tego wiersza!
        Rzucam się, aby go odszukać.
         Gdzie on może być?
         Gdzie Nikołaj?
     W tym momencie budzę się i stopniowo uzmysławiam sobie, że będę czytać własne dossier – Komisja ds. Ujawniania Dokumentów nie zdołała odnaleźć jego dossier, ale poszukiwania trwają, jak zapewniają mnie w odpowiedzi na piśmie.
         Wydaje się to poniekąd logiczne, że nie ma jego dossier, zważywszy, że wówczas nie ma on pozwolenia na zameldowanie się, nie ma mieszkania, nie ma pracy, nie ma nawet zgody na publikowanie wierszy.
        Nagle znów pojawia się ten jego wiersz ze snu – okazuje się, że zapamiętałam go w całości:

 Wściekłość

 Co z tego, że ja jestem poetą, a ty cerberem?
 
 Nawet nie chcę nic wiedzieć o morzu:
gdy wyć zaczyna, we wściekłość wpadam
i słowa wylatują w górę niczym piana
z ust moich – podkul ten swój ogon,
kiedy mój słowa pisze w niebie…
Zobacz, mam zęby jak pies, ty psi synu.
 
Moje warczenie stoi na straży raju.
*

Teraz mogę już spokojnie zstąpić do piekła swojego dossier.

To nie mój język

        Dossier to słowo obce w języku bułgarskim, wywodzi się ponoć z francuskiego, choć nie chce mi się wierzyć, francuski to taki piękny język, a poza tym objaśnienia pożyczki „dossier” są krótkie i zrozumiałe: teczka zawierająca dokumenty i akta; zgromadzone materiały pisemne, dotyczące określonego tematu i określonego procesu; zbiór informacji i dokumentów dotyczących znanej osoby lub sprawy.
        W tym przypadku materiały pisemne w „moim” dossier dotyczą osoby – tą osobą mam być ja, jakkolwiek nie mogę rozpoznać siebie w napisanych donosach na mnie. To prawda, przez całe życie twierdziłam, że nie znam siebie wystarczająco dobrze, że nieustannie zaskakuję samą siebie – tu nie o chodzi o to, chodzi o coś niepoznawalnego i okropnego! – w tych elaboratach język został zrównany z duchową ohydą piszących dossier – poczynając od prowadzącego mnie lejtnanta Wydziału VI SB, otwierającego „czynności operacyjnego sprawdzenia” z uwagi na „moją” „propagandę i agitację antypaństwową” aż po każdego z „agentów”, moich przyjaciół, kolegów i znajomych, których słowa na poczerniałych ze starości kartkach wciąż jeszcze dziwnie majaczą oszalałymi, chwiejącymi się literami.
       Jak przyjdzie nam zmyć krew z ciała tego zbrukanego przez zło języka, jak go pocieszyć i przenieść poza granicę ognia, który strawił pierwotny sens wszystkich słów?
         To nie mój język,
         to nie moje słowa
         i nie nimi pisane będzie moje życie.

Pomieszanie rozumu

W letnie popołudnie spotykam starego znajomego.
         Po krótkie wymianie słów zwierzam mu się, że pojutrze zaczynam czytanie swojego dossier i już teraz robi się niedobrze na myśl, co tam znajdę.
       Dodaję, że przynajmniej jednego jestem pewna, że przynajmniej jednemu człowiekowi ufam – mężczyźnie wybranemu przeze mnie na męża mego życia.
        Ku mojemu zaskoczeniu, patrzy na mnie swoim brązowymi oczami i pyta, czy rzeczywiście jestem pewna, że mój mąż nie pisał na mnie donosów.
        W jego oczach nie ma śladu rozbawienia.
        To prawda, jest bardzo wiele takich przypadków, że już nikt nie dopuszcza myśli, iż mogło być inaczej, że mogli być też inni.
        Mimo wszystko czuję zimny dreszcz, chowam rękę za plecy i odchodzę.
        Nieco później, w tramwaju w drodze do domu, w świadomości mam utkwiony prowadzący do pomieszania rozumu obraz.
       Mam przed oczami, jak przykładny mąż kocha się ze swoją żoną i jak potem, pisząc na nią donos, zastanawia się przez jakiś czas, czy dodać, że ona często udaje orgazm – dla zilustrowania jej podejrzanej umiejętności udawania.
        Chyba za chwilę zwymiotuję. Dobrze, że tramwaj właśnie się zatrzymuje i drzwi się otwierają.

Samogłoski i spółgłoski

 Czy to możliwe,
 
 że dopóki zbierałam siły, żeby pisać
niekiedy wiersze: kruche, wrażliwe jak
dmuchawce, rozkwitłe w polu i nie osłonięte,
krótkie, ciche jak westchnie, nie dłuższe
niż słów naście, ale z taką rozkoszą
składane im właściwym porządkiem w górze kartki –
to niezapisana poniżej pustka kipiała białą nienawiścią –
 
 wiersze o
ulicach pełnych ludzi i siadających na sercu motylach,
wiersze o
ognistej gałęzi słońca i moim pragnieniu,
wiersze o
najskrytszym swoim marzeniu, by stać się rosy kroplą,
wiersze o
nocnej trawie i o bezksiężycowym wspomnieniu,
wiersze o
ogrodzie w zmierzchu i o kobiecie nierozdwojonej,
wiersze o
o moim przybyciu i białym orle na horyzoncie,
wiersze o
szeleście twoich listów w deszczu,
wiersze o
rudzikach i o milczeniu, które się uśmiecha –
 
czy to możliwe, zeby dzień i noc
 
zaglądały przez szczeliny każdej z liter,
każdej samogłoski i spółgłoski?

 Lunatyczka

    „Nie wiej, wietrze, nie wiej, głosu mego nie nieś…” to incipium bułgarskiej pieśni ludowej pod numerem 49 w Kniga na pesnite. Narodni pesni izbrani ot Penczo Sławejkow, Sofia 1961 (Księga pieśni. Pieśni ludowe w wyborze Pencza Sławejkowa)

 Nie wiej, wietrze, nie wiej,
głosu mego nie nieś…
ku Starej Płaninie;
bo mam ci ja brata,
brata hen na hali,
pasie owce młode!
Bratu głos mój znany,
brat mój tak odpowie:
– Ot i nasza Rada,
w polu jest leniwa
i prząść nierychliwa,
przy pierzu jękliwa,
w tańcu – jak nikt żywa!

Miedzy jedną wodą a drugą

      Obraz „Między dwiema wodami Hansa Bellmera (1902-1975), malarza niemieckiego, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli surrealizmu, został namalowany w 1941 roku i znajduje się w Galerii Narodowej w Berlinie

 Drzewo życia

„I rzekł Bóg: (…) Niechaj ziemia wyda rośliny zielone: trawy dające nasiona, drzewa owocowe rodzące na ziemi według swego gatunku owoce, w których są nasiona». I stało się tak.” (Rdz. 1:11, cyt.za Biblia Tysiąclecia).

„Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące oraz drzewo życia w środku tego ogrodu i drzewo poznania dobra i zła” (Rdz. 2:9, ibidem)

 „A przy tym Pan Bóg dał człowiekowi taki rozkaz: «Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; 17 ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz” (Rdz. 2:16-17, ibidem)

. . : : M E N U : : . .

Przekłady i Publikacje

. . : : L I N K I : : . .