Emił Manow, Erozja

Autor: admin. Kategorie: Emił Manow .

Erozja

           Młodzieniec podbiegł trochę zdyszany i zdjął z ramienia wypchaną filetową torbę:
– Można?
Zinginow skinął głową. Pomyślał sobie, że nie powinien był zatrzymać się, gdyż spieszył się bardzo, miał jeszcze przed sobą około dwustu kilometrów. Ale nacisnął hamulec instynktownie: młody człowiek bardzo obojętnie, w ostatniej chwili podniósł rękę, bez nadziei powodzenia, gdyż takie samochody zwykle nie zwracały na niego uwagi. Być może to właśnie kazało Zinginowowi zatrzymać się.
Młody człowiek zgiął się we dwoje, żeby wcisnąć się do samochodu, ulokował się na siedzeniu, położył torbę między nogami. Wszystko było u niego jakieś cienkie i wydłużone – twarz, ręce, szyja. Wyglądał na inteligentnego chłopca z tymi dużymi niebieskimi oczami i wysokim czołem. Włosy zakrywały mu twarz. Stara już, zielona bluza z niedbałą elegancją opadała na ciasne spodnie z łatami na kolanach.
”Artysta – pomyślał Zinginow. – Musi mieć coś wspólnego z teatrem”.
Nacisnął gaz, wrzucił biegi. Młodzieniec wyciągnął paczkę ardów, zapalił papierosa. Chował już paczkę do kieszeni, ale spostrzegł się i podsunął ją Zinginowowi:
– Pali pan?
– Nie.
Zinginow poczuł lekkie rozdrażnienie, że tamten nie poprosił o pozwolenie zapalenia, a i nie był jeszcze na tyle dobrym szoferem, żeby oderwać wzrok od szosy. Znaki drogowe hipnotyzowały go, a tu, w górach, trafiały się bardzo często. Zakręt w lewo, w prawo. Potem znów w prawo, potem w lewo i znów w lewo. Po dwustu metrach droga się zwęża… Jakkolwiek był nowicjuszem w prowadzeniu wozu, doszedł do tej mądrości, że tam, gdzie jest dużo znaków drogowych, najłatwiej zdarzają się katastrofy.
Młodzieniec palił i patrzył przed siebie. Zinginow zmniejszył prędkość, żeby przepuścić tatrę, która wyszła zza zakrętu. Tatra, załadowana ciężko konstrukcjami betonowymi na budowę, przejechała powoli obok nich. Uderzyło ich ciepło odkrytego diesla, potem – zapach spalonej ropy. Młodzieniec odwrócił głowę i odprowadził tatrę spojrzeniem. Kiedy ruszyli, odwrócił się raz jeszcze. Zinginow zapytał:
– Interesuje się pan tymi rzeczami?
– Którymi?
– Tymi, które były na ciężarówce.
– Trochę…
– Przyszły architekt?
Młody człowiek zmarszczył się i zanim odpowiedział, sztachnął się papierosem i wyrzucił go prze okno. Do architektury zabrakło mu punktów na egzaminie. Zapisał się na inżynierię drogową. Poza tym dobrze rysował, pracował przez rok jako kreślarz. Miał pewne pomysły…
– Nawet pomysły? – rzekł Zinginow.
– Nawet pomysły – odrzekł student.
Zinginow zacisnął ironicznie wargi. Jeszcze jeden nieuznany geniusz! Ci młodzi ludzie wyobrażają sobie Bóg wie co. Nawet nie podejrzewają jak trudno rodzą się pomysły, jaką rzadką rzeczą jest przebłysk jakiejś nowej myśli – i to u ludzi, którzy szukają jej całe życie.
– No, skoro ma pan pomysły, to wszystko w porządku – powiedział. – Wcześniej czy później wybije się pan. Dość, żeby miał pan idee.
Student zlustrował go wzrokiem, wyczuł drwinę, ale nie obraził się:
– Gdyby tak w życiu było…
– A jak jest w życiu?
Tamten wzruszył ramionami i uśmiechnął się:
– Sam pan wie najlepiej. Mała awaria na egzaminie z matematyki i zjeżdżasz na boczny tor. Uczysz się, żeby później zarobić na chleb. Moim zdaniem większość ludzi, których nazywamy niedołęgami, po prostu wybrała zły zawód. I większość z nich nie uświadamia sobie tego albo nie chce się do tego przyznać. Małe dramaty z poważnymi następstwami.
– A mianowicie?
– Co mianowicie? To wystarczy – powiedział student. – Potem całe życie okłamujesz siebie i innych, że robisz coś pożytecznego.
– Jest pan bardzo młody – powiedział Zinginow, czując, że rozdrażnienie rośnie. – Jest pan bardzo młody, żeby się wypowiadać tak kategorycznie.
– Przepraszam – powiedział student i popatrzył na niego z zaciekawieniem.
Zinginow wyczuł to spojrzenie, ale nic nie powiedział, gdyż wiedział, że powie niechybnie coś ostrego i nielogicznego, niemającego nic wspólnego z rozmową. Uświadomienie sobie tego spowodowało, że poczuł się poniżony – poniżony przed samym sobą – i rozzłościło go to jeszcze bardziej. Jak ten chłopak miał czelność rozmyślać o rzeczach, których nie rozumie? Za co go przepraszał?
Szosa roztoczyła się przed nim – szeroka i spokojna, zanim zaczęła się nowa wspinaczka po zboczach gór = wcisnął lekko gaz. Wyprzedziła ich jakaś wołga, potem mercedes z pijanym męskim towarzystwem, które śpiewało patriotyczną piosenkę. Wcisnął jeszcze pedał gazu. Nie lubił, żeby go inni wyprzedzali na drodze.
„Muszę się spieszyć – powiedział sobie. – Żeby przyjechać na czas.”
Spróbował pomyśleć o tym, co będzie robił, kiedy przyjedzie do miasta, ale nie wytrzymał i rzucił wzrokiem na twarz współtowarzysza podróży. O, znał dobrze tych młodych ludzi: średnio mądrzy, wcześnie zarażeni natrętną myślą, że nie są tam, gdzie ich miejsce, rozczarowani rozgoryczeni po pierwszych niepowodzeniach w życiu. Nieurzeczywistniony talent, ejże! Niekiedy im współczuł, niekiedy nienawidził – jak nienawidził też tych innych, utalentowanych i rzutkich, filozofów rozpychających się łokciami, którzy patrzyli na swoich starszych kolegów z pełnym szacunku lekceważeniem. Niech ich diabli, tych żółtodziobach geniuszy! W tym wszystkim powinna być jakaś moralność, a oni bawili się w bezwzględny wyścig. Zdarzało się nawet, że prowadzili.
– Niech pan posłucha – powiedział nieoczekiwanie nawet dla samego siebie. – Zamiast rozmyślać na tematy abstrakcyjne, lepiej niech się pan weźmie do pracy. Uporem i pracą można zdobyć wszystko.
I sklął siebie w myślach. Ten chłopak zmuszał go jakby do wygłaszania wyświechtanych sentencji. Sama jego obecność zmuszała go do mówienia głupstw – bo utarta prawda brzmi niekiedy bardziej głupio, niż samo głupstwo.
– Student przyglądał mu się szeroko otwartymi oczami.
– Tak, oczywiście – powiedział w końcu. – Pan wybaczy ciekawość… Kim pan jest?
– Architektem.
Młody człowiek ożywił się nagle:
– O, to pewnie słyszałem o panu. Mój wujek, wie pan, jest także architektem i poprze niego znam bardzo wielu.. Czy mógłby mi pan powiedzieć jak się nazywa?
Zinginow powiedział mu swoje nazwisko, uśmiechając się. Student najwidoczniej nie mógł sobie przypomnieć:
– Jest pan projektantem?
– Nie, pracownikiem naukowym. Byłem projektantem w młodości.
– Aha!…
Twarz studenta zgasła i przybrała na powrót obojętny wyraz. Zinginow oczekiwał, że usłyszy coś jeszcze, ale młody człowiek milczał i patrzył przed siebie, jakby w tym „aha” wszystko zostało powiedziane. Myślał już o czymś innym.
Zinginow mocno nacisnął hamulec.
Towarzysz podróży o mało co nie uderzył czołem w przednią szybę.
– Proszę wysiąść – powiedział Zinginow.
Ich oczy spotkały się. Student otworzył przestraszony usta. W następnej chwili ręka gorączkowo poszukała klamki i wyśliznął się na zewnątrz. Wyciągnął także torbę i szarpnął się do tyłu przestraszony i zaskoczony. Zinginow zatrzasnął drzwi.
Tu był szczyt. Zjechał na dół z zawrotną szybkością. Wiatr świstał z boku w uchylonej szybce, bił go po rozpalonej twarzy. Samochód dwa razy zapiszczał na zakrętach i przechylił się niebezpiecznie, upłynął jakiś czas, zanim uświadomił sobie, że trzeba zmniejszyć szybkość, jeśli nie chce skręcić sobie karku. Oddychał ciężko, jakby biegł razem z samochodem. Puls bębnił mu w uszach. Przypomniał sobie, że trzeba kilka razy zaczerpnąć głęboko powietrza, jak zalecał mu lekarz w takich wypadkach.
Uspokoił się nieco. Ręce jakby przestały mu drżeć. Tylko w piersi i w głowie czuł tępą, bolesną pustkę.
„Przeklęte chłopaczysko – powiedział do siebie. – Zmusił mnie do wybuchu. Tyle czasu strąciłem przez niego.”
Wiedział, że każde zdenerwowanie mu szkodzi, a ostatnio zrobił się zbyt rozdrażniony. Wciąż się spieszył i wciąż brakowało mu czasu. Praca nie szła jak trzeba. Nie szła, gdyż stał się nerwowy albo też zdenerwowanie było tylko następstwem – tak czy inaczej, musi poważnie zatroszczyć się o swoje zdrowie. Ale wciąż miał nadzieję, że jest to kryzys przejściowy, który minie… co za diabeł mu kazał stanąć, żeby zabrać to chłopaczysko!
Rzucił okiem przed siebie, na prawo od drogi był jakiś bar. Spojrzał na zegarek – dziesięć minut mógł odpocząć. Potem nadrobi – w dole, na równinie droga jest szeroka i prosta.
Sprzedawczyni przywitała go milczącym uśmiechem zza szklanych kwadratów wystawy. Fartuch miała biały i czysty, jej twarz także była biała, a ręce – grube i zaczerwienione, gdyż pracowała przy wodzie i lodzie. Wyciągnęła spod lady mokrą butelkę oranżady i zaczęła wycierać ją ściereczką. Ruchy miała powolne, staranne i pewne.
– I kieliszek koniaku – powiedział Zinginow.
Uniosła brwi i pokazała w stronę samochodu:
– Siedem kilometrów stąd często kontrolują. Balonikami.
– Nieważne.
Upił trochę oranżady, potem  – duży łyk koniaku. Zapalił papierosa i znów łyknął koniaku. Poczuł znajome ciepło w gardle, w piersiach, w głowie. Ręce rzeczywiście przestały drżeć. Sprzedawczyni przyglądała mu się z uśmiechem. Wyglądała właściwie na dobrą kobietę, odpowiedział na jej uśmiech. I sam poczuł się lepszy. Do diabła z tym chłopakiem w wąskich spodniach, z torbą i tymi wszystkimi głupstwami. Też mi powód do zmartwień.
Popchnął pusty kieliszek w kierunku okienka i nachylił nad nim palec. Sprzedawczyni popatrzyła na niego uporczywie:
– Nie jest pan zmęczony podróżą?
Zinginow nie odpowiedział, a tylko obserwował z uczuciem zazdrości i wdzięczności jej spokojne i pewne ruchy. Oto, jak należy pracować – powoli, spokojnie, dokładnie. Nic więcej nie trzeba. Każdy jest do czegoś przeznaczony w tym życiu i nie ma po co wysilać się i udowadniać coś, czego udowadniać nie trzeba.
Ta myśl uspokoiła go całkowicie i nawet rozweseliła, toteż zaśmiał się cicho, jakby zrobił komuś lekki przyjacielski żart. Sprzedawczyni spojrzała na niego z rozdrażnieniem i to zmusiło go, aby zaśmiał się głośno. Dopił swój koniak. Machnął ręką na resztę i siadł znów za kierownicą.
Stał się teraz dobrym i doświadczonym szoferem. Ustępował drogi według wszelkich prawideł sztuki szoferskiej. Wyprzedzał samochody o mniejszej ilości koni mechanicznych, z wirtuozerią brał zakręty. Ani razu nie wjechał na białą linię i to napełniło go dumą. Stopił się w jedno z samochodem, jak dobry jeździec stapia się jedno z koniem, i był pewien, że przyjedzie na czas… nawiasem mówiąc, ta sprzedawczyni była naprawdę sympatyczną kobietą. Mieli ze sobą coś wspólnego, ona i ten student, który także nie był złym chłopakiem, ale go rozzłościł. Obydwoje byli do siebie podobni, gdyż ona znała swoje miejsce, a tamten myślał, że zna. Najbardziej są do siebie podobni ludzie, którzy w niczym nie są do siebie podobni… Ucieszyła go ta intuicja.
Jakiś klakson zażądał od niego wolnej drogi. W lustereczku nad głową zobaczył nowiutkiego moskwicza i zjechał nieco w prawo, odpowiadając swoim silnym melodycznym klaksonem. Za kierownicą moskwicza ujrzał rumianą, młodą twarz, białą koszulę z podwiniętymi rękawami, silne, owłosione ręce, leżące na kierownicy jak na dziecięcej zabawce. Albo jakiś sportowiec, albo wojskowy w cywilnym ubraniu.
Skinął uprzejmie głową, ale rumiany szofer popełnił błąd: rzucił mu triumfujące spojrzenie na pożegnanie. Zinginow przesunął palcami po przerzedzonych włosach.
„Przegrasz, chłopcze – powiedział do siebie rozweselony. – Ja ci pokażę, co znaczy dwadzieścia koni więcej.”
Moskwicz wyrwał do przodu, co dostarczyło mu dodatkowej satysfakcji. Dogonił go w pół minuty. Droga przecinała głębokie siodło. Zbocze było łagodne, niedługo miała się zacząć wspinaczka, ale Zinginow postanowił wyprzedzić młodego bezczelniaka zanim dotrą do dna siodła. Przyczepił się niemal do tylnych migaczy moskwicza i nacisnął klakson. Tamten z przodu odwrócił na chwilę głowę, uśmiechnął się i jechał dalej środkiem szosy. Spróbował się oderwać, ale Zinginow nie pozwolił mu i skręcił lekko w lewo, licząc, że tamten zrobi mu miejsce.
Zrównali się. Kilka sekund obydwa samochody pędziły równolegle, jakby spojone jeden z drugim. Twarz młodego człowieka w moskwiczu była skupiona i zacięta. Zinginow wypatrzył odpowiedni moment i zwrócił mu triumfujący uśmiech. Przyjemną rzeczą jest odczucie bezsilności swego przeciwnika.
Silny wstrząs samochodu zmusił go do naciśnięcia hamulca. Nastąpiło uderzenie. W oczach mu pociemniało…
Samochód był sprasowany na placek i on sam także. Było to pierwsze uczucie, kiedy przyszedł do siebie. Potem otworzył oczy i poruszył się powoli i ostrożnie, jakby był z porcelany lub drogocennego kryształu i bał się, żeby się nie stłuc. Jednakże wszystko było na swoim miejscu: ręce, nogi, szyja. Tylko wzdychając, poczuł ból w piersi – wprawdzie nie aż tak silny, żeby go mógł przerazić, ale mimo wszystko jęknął raz i drugi, raczej zaskomlał żałośnie jak nadepnięty psiak. Potem jęknął zupełnie swobodnie, gdyż zrozumiał, że nic strasznego się nie stało.
Wywlókł się na zewnątrz. Samochód był caluteńki. Żadnego sprasowania, a nawet zadrapania nie było na nim znać. Obydwie opony znajdowały się w rowie i to wszystko. Obszedł go raz jeszcze, obejrzał zewsząd. Schylił się nawet i zajrzał pod spód – och, znów ten ból w piersi, właściwie niezbyt silny – i wyprostował się. Co to się stało? Po moskwiczu nie było ani śladu. Wokoło – ani żywej duszy.
Rozglądnął się zakłopotany: asfalt był czysty, rów – zupełnie płytki. Odwrócił się do tyłu i dopiero teraz zauważył żółtą wstęgę, która przecinała szosę na samym dnie kotliny. Skierował się w tę stronę.
Był to po prostu szeroki pas piaszczystej ziemi i kamieni, która obsunęła się na szosę z gołego, żółtego wzgórza nad nią. Tu samochód doznał wstrząsu. Obsunięcie nastąpiło z pewnością tego ranka, w przeciwnym razie droga od dawna byłaby oczyszczona. W górach takie rzeczy zdarzają się niekiedy. Zwykłe następstwo ulewnego deszczu lub przesuwania się warstw ziemi. Albo skutek powolnego, niezauważalnego działania erozji.
Zinginow zapatrzył się w żółtą ziemię, w brązowe, kruche, jakby przegniłe kamienie. I w pamięci przemknęło pewne wspomnienie.
Było to przed dziesięcioma laty. Udawał się do Chin. Samolot leciał nad pustynią Gobi, o czym stewardesa oznajmiła z ledwie ukrywanym ziewnięciem i zniknęła w kabinie pilota. Potem pojawiła się, żeby ogłosić, że przelatują nad granicą samych Chin. Podróżni przylepili nosy do okrągłych okienek. W dole rozpościerały się, jak okiem sięgnąć, szarożółte góry, jakieś stożki skał i piasek. Naga, smutna, wychłostana przez wiatry ziemia. Samolot kołysał okropnie i w żołądku Zinginowa podnosił się i opadał wstrętny ciężar, obły, gładki i ohydny, ale on chciwie wpatrywał się w ten pejzaż. Nie były to nawet góry, lecz szkielety dawnych gór, rozkładające się resztki – samotne i pozbawione życia… Strach zmusił go wtedy do oderwania się od okienka i zamknięcia oczu. Ale widok tej absolutnej śmierci nie opuszczał go długo i Zinginow zszedł na lotnisko w Pekinie z ciężkim przeczuciem w sercu. Oczywiści nie wydarzyło się nic złego. Było to po prostu jego najsilniejsze wspomnienie z podróży na Wschód.
Zinginow potrząsnął głową, żeby odpędzić zjawę. Ruszył z powrotem do samochodu. Kiedy zbliżył się do niego zobaczył, że jakaś wołga zatrzymała się na drodze i dwaj młodzi ludzie czekali na niego. Skinęli mu.
– Jak to się stało? – zapytał jeden z uśmiechem.
– Stało się – powiedział spokojnie Zinginow. – Przez to obsunięcie ziemi, tam.
– Może panu pomóc? – powiedział drugi. – Niech pan usiądzie za kierownicą, a my pana wypchniemy. Zanim zjawi się milicja.
Wracali znad morza. Ich bluzki z krótkimi rękawami odsłaniały mocne bicepsy i szerokie silne karki. Pachniało od nich zdrowiem i młodością i rzeczywiście, nic by ich nie kosztowało wypchnięcie jego samochodu. Zinginow przeniósł wzrok w bok. Nagle poczuł, że zalewa go nienawiść – jak lodowata woda, jak lawa. Jak suchy, gorący, martwy piasek.
– Dam sobie radę sam – rzekł przez zęby.
Popatrzyli na siebie obydwaj. Wzruszyli ramionami, wsiedli do swojej wołgi.
Zinginow wsiadł do samochodu, włączył go i za pierwszym naciśnięciem gazu wyprowadził na szosę. Czuł się załamany i oklapły.
„Co się stało, to stało – pomyślał. – Najgorsze, że się spóźniłem. Muszę się spieszyć, żeby nadrobić, bo zaraz się ściemni.”
Ale nadal jechał z małą szybkością. Przypomniał sobie, że właściwie nie ma gdzie się spieszyć. Nie miał nic do roboty w mieście, do którego zdążał. Wyjechał z Sofii, żeby po prostu uciec gdzieś ze swego gabinetu, żeby przenocować i znów powrócić do Sofii.
Raz jeszcze przeprowadził ćwiczenie z wdechem i wydechem. Nic mu nie było. Nawet w piersi już go nie bolało.

. . : : M E N U : : . .

Przekłady i Publikacje

. . : : L I N K I : : . .