Wasił Popow, Korzenie
Autor: admin. Kategorie: + Spis powszechny dzikich zajęcy. Antologia opowiadań; Przekłady prozy; Wasił Popow .
Korzenie
O tej porze noc i dzień spały. Światłość i ciemność mieszały się na niebie, jak mieszają się w duszy ludzkiej zło i dobro. Góry, wzgórza i pola, rzeki i śpiące wioski głuchły w tym śnie, odgrodziwszy słodką, tryskającą siłę życia od wszelkiego zniszczenia. Kamienie i nietoperze szły razem, powoli, milimetr po milimetrze, w tym kołowym, nocnym ruchu, który od początku świata starał się skierować wszystkie zwierzęta i rośliny, ląd i morze, człowieka i zwierzę do jednego celu.
O tej porze we wsi czuwają tylko koguty. Nie jest to czuwanie, ani też budzenie się. Jest to rodzenie się we krwi jakiegoś dźwięku, który przeszedł przez gorzkie gardło koguta, milczące długo we śnie i w nierealnym cieple zapomnienia. Dźwięk ten nadyma wszystkie siły ptaka, skierowuje go na jakieś drzewo, kurnik albo płot, podnosi jego głowę ku jasnemu i ciemnemu niebu i wylatuje na zewnątrz, w górę – wszędzie. Dźwięk ten jest trąbką bojową ludzkości przed nowym dniem.
Generał zbudził się jeszcze przed trąbką albo ściślej, w ogóle nie kładł się spać. Chciał pokonać prawa przyrody i prawa odpoczynku. Nie mógł spać nie zapisawszy na kartkach swoich błędnych myśli o życiu, nie spróbowawszy ich uporządkować. Wiedział bardzo dobrze, że wygląda z nich jakiś inny, czy też wielu innych generałów i że to, co wspólne między nimi a nim, nie zawsze jest jasne, jak również nie zawsze jasne jest to, co nas łączy z naszymi krewnymi i przyjaciółmi, a nawet z rodzicami i dziećmi, ale łączy.
W pokoju pełnym kartek, mundurów i butów z cholewami, łusek i broni, porozwieszanych na ścianach lub rozrzuconych po głębokich szafach ściennych – wszystko przypominało mu o wojnie. Nie mógł rozstać się ze swymi strzelbami –m od floweru do ciężkiej niemieckiej strzelby – rozmaitymi, o różnej historii, które dotarły do niego różnymi drogami. Poustawiał je przy ścianie w zbitym przez Dacza stojaku, przykrył brezentem jak w pomieszczeniu wojskowym. Była tam także skrzynia z rewolwerami, tworzącymi kolekcje różnych kalibrów. Drugi pułk artylerii przy rozstaniu ze swoim dowódcą podarował mu łuski różnych pocisków, które były tam na uzbrojeniu. Generał wiedział, że małe dziewczynki długo przechowują swoje lalki – on przechowywał broń i łuski, a także zwrócone mu medale, leżące na aksamicie długiego, płaskiego pudełka, dyplomy, przechowywał też swoje partyzanckie ubranie – jakąś wyszarzałą kurtkę z zepsutym zamkiem, spodnie wojskowe i parę butów turystycznych, których skóra dawno już stwardniała. One także były tutaj, ustawione w głębokiej szafie ściennej. Generał kochał swoje przedmioty, porządkował je podczas długich popołudniowych godzin, dotykał i znał je tak dobrze, jakby były zrośnięte z nim samym. Były tu także owe smutne butelki, oblepione przez więźniów różnobarwnie malowanymi słomkami, była tu także fajka z przeżutego chleba z cukrem, dar od tego starego więźnia, który wiedział, że człowiek powinien mieć głowę tylko wtedy, kiedy będzie ją trzymał podniesioną wysoko. Miał bzika i wszyscy o tym wiedzieli, jednakże on sam o tym nie wiedział i myślał, że jest wolny. Wszyscy go szanowali, nawet dyrektor więzienia, ale nikt nie zgadzał się z jego wolnością ze względu na szczególny kolor jego państwowego ubrania.
Wiele życiodajnych sił pozostaje w ubraniach i rzeczach, kiedy są one twoje. Gromadzą energię ludzką tak jak lupa gromadzi światło słoneczne i zwraca je z powrotem, toteż Generał żył ze swoimi przedmiotami, spał wśród nich, a kiedy był od nich daleko, wołały go i przypominały mu o sobie, aby zwrócić jego uwagę na to, że przypominają mu o nim samym.
Generał obiegł zmęczonymi oczyma stojak ze strzelbami, szereg łusek ustawionych wzdłuż ściany i zatrzymał się na stosie kartek zapisanych tej nocy. Długa była droga od tych przedmiotów do kartek, ale przebył ją szybko i postanowił przeczytać, co napisał.
Nie możemy złościć się na rzekę, że występuje z brzegów i niesie ze sobą muł, kamienie, powyrywane drzewa, śmierć ludziom, zwierzętom i roślinom. Nie możemy złościć się na błyskawicę, kiedy zabija niewinną wdowę, która skryła się przed deszczem pod jakimś cichym i łagodnym drzewem. Przyroda nie ma pamięci, nie ma pojęcia o sobie i o innych, gdyż poza nią nie ma niczego. Nie może porównywać, nie może oddalać się i przybliżać, zabija i rodzi, niszczy i tworzy. Przez długie lata ludzie starają się naśladować ją, ale ponoszą karę. Jest ona w nich samych, wraca zawsze na stare miejsce i żąda rachunku – od organizmu, od nerwów, od sumienia i od pamięci. Człowiek posiada pamięć, gdyż jest tutaj czasowo, musi naładowywać się wydarzeniami i wypadkami, będąc nietrwałym i śmiertelnym, aby mieć z czym się porównywać, oszukiwać i uspokajać samego siebie w tej krótkiej drodze, szukać w niej jakiejś wartości dla siebie, większej niż jest mu przeznaczona.
– Nic nie rozumiem! – jęknął Generał. – Jak mogłem napisać coś takiego! Każde zdanie muszę teraz czytać po kilka razy, aby je zrozumieć, a kiedy pisałem szło mi łatwo, po prostu nie czułem, że piszę.
Odwrócił kartkę i czytał dalej:
„Nie zasypiaj” – zasyczał mi ten człowiek. Był młody, z wcześnie posrebrzonymi włosami i inteligentną twarzą. Bolały mnie oczy i nie mogłem jej dobrze zobaczyć, ale wiedziałem, że jest młoda i inteligentna. Przed oczami wirowały mi kręgi, powolne i nieustanne, s ten ktoś nie wychodził z nich, siadłszy na krześle w celi. Palił papieros za papierosem. Być może jemu także chciało się spać, ale odzywał się często, bym nie zasnął, i z tego wnioskowałem, że nie śpi także.
Po pewnym czasie głowa znów mi opadła – kręgi przycisnęły mnie do dołu, do podłogi lub do czegoś innego, co niknęło, oddalało się ode mnie i ciągnęło w dół…
Miałem wrażenie, że cała ziemia leży na mnie, na moich oczach, i przyciska je. Obryzgała mnie fala – snów otworzyłem oczy i zobaczyłem dolne koło aluminiowego wiaderka – olbrzymie, ostre, metalowe. Stał pochylony nade mną, z papierosem w ustach, bez oczu, bez brwi – jakaś biała plama zamajaczyła mi na moment i wtedy domyśliłem się, że była to jego twarz, żywa, jedyna, której nie mógłbym nie poznać.
– Mów! – usłyszałem jego daleki głos.
Były we mnie dwie istoty. Jedną byłem ja, męczony, rozkładający się i bezkształtny, z olbrzymią głową i niewidzącymi oczyma, umarłymi dla snu, śniącymi na jawie. Rodziły się w nich i wirowały wszelkie kształty barwy. Słaba, bezwolna i galaretowata była ta istota. Padała i podnosiła się wygięta w swych gumowych kościach i gumowych muskułach. Druga istota była sprężysta, jasna i nadludzka. Od czasu do czasu wychodziła naprzód i mówiła dobitnie:
– Nie mam nic do powiedzenia!
– Powiesz – szło echo jego głosu. – Trzecią dobę nie zmrużyłeś oka. Będziemy cię trzymać, aż powiesz.
Chciało mi się całować jego nogi, powiedzieć mu wszystko, gdyż nie wiedziałem już gdzie kończy się ten, którym byłem, a gdzie zaczyna się ten, którym jestem, jaka różnica jest między nimi, między kłamstwem a prawdą, między fantazją a rzeczywistością, między życiem a śmiercią. Chciałem tylko zasnąć, poddać się, doświadczyć najwyższej rozkoszy, że ginąłem niszczony, że wyrzekłem się wszystkiego, wszystkiego… Ale nie mogłem wydobyć głosu, ilekroć wołałem, był on słaby, rozlegał się we mnie, ale nie wychodził na zewnątrz. Drgania tego głosu rozlewały się we krwi jak nieznośny ból, musiałem wylać go z siebie jak czarną truciznę. Ale wtedy wychodziła ze mnie druga istota i mówiła jak zegar:- Nie mam nic do powiedzenia!
Człowiek nachylił się i w białej plamie zrodziły się dwie brwi, dwie dziurki nad nerwowymi, wąskimi wargami. Zrodziły się usta, poczerniałe od tytoniu, wąski nos z szerokimi nozdrzami i wówczas wszystko – krew, ciało, świadomość, wspomnienia – wszystko krzyknęło we mnie w szalonej radości.
– Kowaczewski!
Odleciał gdzieś wysoko. Zniknęła twarz i znajome rysy. Miotałem się po podłodze, płakałem śmiałem się, krzyczałem, wołałem, aż pogrążyłem się we śnie, w ciężkim, przynoszącym odpoczynek mule. Znów wróciłem, uniosłem się na własnych włosach, chwycony silną, żelazną ręką. Powtórnie rozpoznałem twarz – był to Kowaczewski, partyzant z naszego oddziału, nerwowy chłopak, który pisał wiersze, wycinał pieczęci z gumy, umiał strzelać i cicho się czołgać, ten sam, który zapłakał po śmierci Soni, gdyż ją kochał.
– Kowaczewski! – krzyknąłem w stronę ręki, która mnie unosiła.
Puścił mnie. Uderzyłem głową o podłogę. Podniosłem ją znowu, nie czując bólu, od którego zagrzmiał cement.
– To ja – usłyszałem jego głuchy głos i wówczas zobaczyłem te oczy. Była w nich pustka.
– Poznałeś mnie? – jęknąłem.
– Tak. Od razu.
– Dlaczego? Powiedz… Dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego? Powiedz, powiedz – powtarzałem i sięgnąłem po jego rękę, zdążyłem ją schwycić. Była ciepła, wątła, ludzka… – Powiedz, powiedz – powtarzałem, aż zatkał mi usta i wyszeptał:
– Cicho, cicho…
– Dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego?…
Kowaczewski zatoczył się w kąt, gdzie stało wiadro. Zwracał, wyrzucał wszystko, wszystko, wszystko…
Więcej go nie widziałem. Spotkałem go dopiero po latach w pewnej sofijskiej kawiarni, do której przychodzili weseli, beztroscy chłopcy i dziewczęta. Gdzie siedzą, palą i piją przez słomki wesołe,, beztroskie napoje, słuchają przyjemnej muzyki i rozmawiają. Siedział w odosobnionym pokoiki oparty łokciem o stół, włosy miał zupełnie białe, głowa wpadła głęboko w ramiona, twarz miała kolor ołowiu usiadłem przy nim i zapatrzyłem się na te ręce, które oblewały mnie kiedyś wodą i podnosiły, abym nie zasnął. Cofnął je i ukrył pod stołem.
– Kowaczewski – powiedziałem cicho, podświadomie.
Popatrzył na mnie i przestraszyłem się. W jego oczach była jakaś dzika wesołość. Był pijany, okropnie pijany. Muzyka przynosiła nam jakieś włoskie słowa. W przejściu biegały kelnerki, a nad nimi ciążył obłok tytoniowego dymu, przeszyty wiszącymi nad barem lampami. Kowczewski czknął i powiedział:
– To ty?
Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie, ani radość, ani wstyd. Nie były to także słowa. Po chwili płakaliśmy obaj, chwyciwszy się za ręce pod stołem. Potem wyszliśmy razem w ludzką mgłę i każdy ruszył swoją drogą, aby spotkać się kiedyś tam, gdzie odległości i różnice zacierają się i giną.
Generał odłożył kartki. Po jego czerstwych policzkach płynęły łzy. Na dworze zapiał pierwszy kogut i dźwięk trąbki bojowej wypełnił cały pokój, zadźwięczał w strzelbach i medalach, we wspomnieniach i kartkach. Pułki stanęły na baczność, szeregi wyprężyły się. Ura! – rozległo się jakby jednym głosem. Orkiestra wojskowa grała sztandarowi na powitanie. Na parkanie, ponad pułkami, jak trębacze piały setki kogutów, z głowami wzniesionymi ku jasnemu niebu. Sztandar przeszedł, niewinnie i lekko, zatańczywszy na delikatnym, porannym wietrze. Przeszedł jak ideał nad głowami żołnierzy, dowódców i kogutów, a instrumenty muzyczne podchwyciły jego trzepot, rozniosły go wzdłuż i wszerz, wypełniły świat dźwiękiem. Generał stał wyprostowany w małym wiejskim pokoju, wyciągnąwszy ręce wzdłuż szwów, bez czapki, z wysoko podniesioną głową. Potem usiadł i przecierając zmęczone oczy wziął kilka ostatnio zapisanych kartek:
– Dobrze – powiedział Spas. – tylko, że ten chłopak miał dziewczynę. Listy przychodziły rzadko, ale kiedy je przynosili, dla niego była zawsze jedna i ta sama koperta. Od dziewczyny, która nazywała się Szczęś.
– Jak to Szczęś? – nigdy nie słyszałem takiego imienia.
– Na imię miała Szczęście – odrzekł Spas. – Ale i on, i my wszyscy wołaliśmy na nią Szczęś. Zaczęliśmy żyć jej trwogami, on zaś to taki pomylony chłopak. Chciał uchodzić za nie wiadomo kogo, jacyś cudzoziemcy przewrócili mu w głowie, biedny chłopak, ale chciał coś osiągnąć. Wysyłali go często na dwa, trzy miesiące. Potrzymają go, puszczą, znów wezmą… Żeby przyszedł do ładu i składu. Ciągle chcieli uporządkować mu w głowie. Taki delikatny, wątły chłopak, miałem do niego słabość. I, powiadam, ta Szczęś zawróciła nam wszystkim w głowie. Być może z powodu imienia. Szczęście!- Szczęście – powiedziałem. – ja też nie słyszałem.
Spas zamilkł na chwilę, potem zaśmiał się i rzekł:
– My, Generale, mamy chyba podobne drogi… Pracowaliśmy, harowaliśmy i znów powróciliśmy tutaj. Wyremontowali nas, podreperowali – nie żałuję – dodał. – tylko synowie trochę ode mnie uciekają, aby czasem coś im nie przeszkodziło w obowiązkach służbowych. Jeden jest kandydatem do partii… Rozumiem ich, niech każde drzewo rośnie na swojej ziemi… Nie dałem im nic, jedynie życie im dałem, jeśli im tego nie wystarcza…
– Wystarcza – odezwałem się. – Dałeś im wszystko, niech sobie radzą sami. Nie są dziećmi, mają zawód, mają rodziny, mają dzieci. Niech sobie radzą.
– Dadzą sobie radę – zaśmiał się znowu Spas. – Dwunastu wnuków mam. Niech przyjdą – zawsze ich ugoszczę. Mam co dla nich zabić, czym nakarmić. Mam wino, mam rakiję – dał Bóg.
– Przyjdą – powiedziałem. – Przyjdą, kiedy będzie im źle, przyjdą do ciebie poszukać oparcia.
– Dał Bóg oparcie – rzekł Spas, wzrok mu stwardniał. – Całe życie przygotowywałem oparcie, aby się wesprzeć ze wszystkich stron. Mam też co sprzedać. Ale i ty, Generale, nie masz równego sobie. Jaki byłeś swego czasu, taki zostałeś. Inny świat.
Roześmiałem się. Przed 9 września o mało co nie rozstrzelali go żandarmi, pobił się z jednym. Zupełnie przypadkowo, kiedy go odwieźli do Złatanowa, napatoczył się pewien adwokat, który był w dobrych stosunkach z władzami. W przeciwnym wypadku zawieźliby go na jakieś pole, wpakowali kulkę i tyle!
– Ty także jesteś innym światem – rzekłem. – Ciągle pod wiatr idziesz.
– Skądże – powiedział. – To wiatr idzie naprzeciw mnie.
– Jak się masz teraz, Spasie?
– Dobrze. Kupiłem sobie mapy, świat poznaję, słowniki sobie kupiłem. Zamknij mi oczy i pytaj o jakąkolwiek stolicę – wszystkie znam na pamięć.
– Na co ci te mapy? Nie trać czasu.
– Czasu? Co mam go tracić. To on mnie traci. Jak tylko wyciągnę nogi, straci mnie zupełnie. Czasu, Generale, mam dużo. Jeszcze wcześniej zacząłem się uczyć z angielskiego podręcznika, ale nie ruszyłem ani na krok, gramatyka jest dla mnie za trudna. Niby wszystko jedno, a nie możesz odróżnić. Powiadam więc sobie – skoro ta gramatyka taka prosta, to musi być bardzo skomplikowana. To nie dla mnie. I dałem sobie spokój. Nie jestem durniem, Generale.
– Wiem – powiedziałem. – Znam cię bardzo dobrze.
– Znasz mnie – zaśmiał się znowu i wydało mi się, że zaśmiał się szczęśliwie. – Myślałem sobie kiedyś, jaki to ja jestem skomplikowany. Jakaś taka krzyżówka powstała ze mnie, Baj Ganio i Chityr Petyr* – miczurinowska krzyżówka.
Śmialiśmy się serdecznie. Spas umilkł i dodał:
– Ale jest w tym także coś innego. Trzeciego.
– Co?
– Widzisz, tego nie wiem – powiedział poważnie Spas. – Wiem, że jest, ale co to jest, nie wiem. To coś, prawdę powiedziawszy, umacnia mnie, Generale. Jest we mnie, aby mnie umacniać. Bez względu na wszystkie oparcia, które bym sobie stworzył, gdyby nie to coś – zginąłbym.
– Urodziłeś się z tym, Sasie – powiedziałem.
– Z pewnością – rzekł. To coś jest jak korzeń. Skoro tylko gdzieś stanę, zaraz wbija się w ziemię. Trzyma mnie prosto, a ja go czuję, daje mi soki, napełnia siłami. Nic nie może mnie przerazić.
Spas umilkł i zaczerpnął głęboko powietrza. Jego twarz znowu stała się chytra, chłopska. Zaproponował, abyśmy poszli do niego obejrzeć ogród. Powiedziałem mu: „innym razem, Spasie” – i poszedłem, zostawiłem go samego, z korzeniem wbitym głęboko w ziemię.
Generał odłożył kartki. Na jego twarzy pojawił się dziwny uśmiech – nie można było zrozumieć, czy było to pytanie, czy odpowiedź. Na granicy tego uśmiechu, mieszczącego w sobie mękę i radość, przysiadło niby ptaszek ludzkie zdziwienie – to dziwne zdziwienie, które stawia wszystkich ludzi przed prawdami, czyniąc ich silnymi i dumnymi.
Tak nadszedł dzień.
*Baj Ganio, Chityr Petyr – bohaterowie humorystycznych utworów Aleko Konstantinowa i Elina Pelina (przyp.tłum.)