Jordan Radiczkow, Balon na Uwięzi
Autor: admin. Kategorie: + Spis powszechny dzikich zajęcy. Antologia opowiadań; Jordan Radiczkow; Przekłady prozy .
Balon na Uwięzi
Część pierwsza
Okoliczności, w których pojawia się Balon na Uwięzi
Zanim zapoznam was z Balonem na Uwięzi lub ściślej, zanim pojawi się on na błękitnym czerkazańskim niebie i zaczniemy za nim pościg, trzeba będzie zapoznać was z niektórymi okolicznościami lata tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, które rzucą niezbędne dla tej historii światło.
W czasach Balonu na Uwięzi nad Górami Czerkazańskimi przelatywały eskadry amerykańskich bombowców, nazywanych „latającymi fortecami”; według opowiadań chłopów latały one w kierunku rumuńskiego miasta Ploeszti, aby bombardować tam rafinerie naftowe. W pierwszych dniach pojawienia się eskadr pewien saksohornista grał na alarm na sakshornie i kto żyw rozbiegał się po okolicy. Później czerkazanie przyzwyczaili się, stali gdzie popadło, tylko kobiety ukrywały się nadal – gnały dobytek do lasu, przywiązywały go do grabów i czekały aż przelecą samoloty.
Ponieważ jednak było lato i szalały gzy, utrzymać bydło w lesie było bardzo trudno – gziło się i pędziło na zupełnie odkryte miejsca, nie zdając sobie sprawy, że może być zauważone i zbombardowane.
Pewnego razu wracający od Ploeszti samolot rzucił bombę na pola, żeby się pozbyć balastu i łatwiej nabrać wysokości przed pokonaniem masywu Gór Czerkazańskich. Któraś z kobiet wypuściła z rąk krowę i bomba wybuchła w chwili, kiedy ją jeszcze goniła, aby ukryć w grabowym lesie. Kobieta przyznała później, że samolot, skoro tylko ją zobaczył, rzucił bombę, ale dzięki Bogu bomba w nią nie trafiła, a i krowa (jakby właśnie wtedy ktoś jej coś szepnął do ucha) skręciła w bok i pozostała nietknięta. Od huku jedynie z mlekiem ustała.
A raz, też w tym czasie, „latająca forteca” spadła na wzgórze pod wsią. Załoga wyskoczyła na spadochronach w winnice, jeden z pilotów zginął wbity na pal, a pozostali byli wzięci przez czerkazan do niewoli. Załadowali ich na wóz, dali chleba i wody i odwieźli do Berkowicy, wypytując po drodze o Detroit i Buenos Aires; ale chłopcy nie wiedzieli nic ani o Detroit, ani o Buenos Aires. Ale za to bardzo chcieli zobaczyć Berkowicę – wtedy miasto było centrum powiatu, miało garnizon wojskowy i garnizonową orkiestrę dętą. Co sobota grała ona w miejskim parku „Opowieści lasku wiedeńskiego”.
Podczas gdy jedna grupa odwoziła jeńców, pozostali chłopi poszli na wzgórze, żeby rozgrabić przydatne do czegoś resztki samolotu. Nie mogli się jednak zbliżyć, gdyż „latająca forteca” wyrzucała aż do nieba płomienie i strzelała na wszystkie strony – eksplodowały naboje karabinu maszynowego i pociski działka pokładowego, które zostały w maszynie.
Wtedy wszyscy rzucili się na drugą stronę wzgórza, w dół: koła samolotu oderwały się wcześniej i pustosząc przed sobą las, zatrzymały się na dole. Czerkazanie zaczęli ciąć opony siekierami – mieli nadzieję, że będą je mogli wykorzystać na kierpce, jakie w tamtych czasach robiono ze starych opon samochodowych i nazywano „łódkami”. Opony samolotowe okazały się twarde i ani jedna siekiera nie mogła się w nie wbić.
Przy uderzeniu siekiery wylatywały z rąk chłopów i fruwały wysoko w powietrze. Po tej historii pozostał tylko niezły widok i jeńcy odstawieni do berkowickiego garnizonu wojskowego.
Ale wojna wojną, a my, to my i trzeba było pilnować swojej roboty. W tym czasie wozy zwoziły snopy polnymi drogami, na łąkach dzwoniły kosy, a cztery zaprzęgi wołów ciągnęły lokomobilę drogą do klepiska. Zbędne byłoby zapewniać was z jakim trzaskiem poruszała się lokomobila i jaki widok sobą przedstawiała. Jej składany komin – ogromny i czarny – był obrócony do tyłu i sterczał jak armata. Już wkrótce ten czarny potwór miał skierować swoją armatę w niebo i połykać płomienie. Wtedy to także w wiejskim młynie skończyli montaż jedwabnego sita i wprawili w ruch kamienie młyńskie, aby zobaczyć, czy sito będzie oddzielać mąkę od otrąb.
I oto w takich okolicznościach na błękitnym czerkazańskim niebie pojawił się Balon Na Uwięzi i możemy już przejść do niego.
Część druga
Opis Balonu Na Uwięzi
Być może wiecie, ale nie będzie źle, jeśli raz jeszcze sobie przypomnimy, że balon jest przyrządem latającym, który jest lżejszy od powietrza i pływa w atmosferze dzięki sile wyparcia, której poddawany jest zgodnie z prawem Archimedesa. Balon napełnia się gazem lżejszym od powietrza – wodorem, gazem świetlnym, helem, gorącymi gazami dymnymi i innymi. Pojemność jego pęcherza sięga stu tysięcy metrów sześciennych. Tak zwany balon na uwięzi jest przymocowany do ziemi sznurami; w przeszłości (albo w czasach, których dotyczy ta opowieść) był używany głównie do celów wojskowych – jako punkt obserwacyjny, osłona przeciwlotnicza itp.
Wspomniany balon należał do przeciwlotniczych, został oderwany od rumuńskiego miasta Ploeszti podczas bombardowań i przygnany przez wiatry do Czerkazek. Trochę podługowaty, przypominał do pewnego stopnia melon, był bardzo błyszczący i wlókł za sobą ogromne błyszczące sznury. Jego rozmiary wydawały się nieprawdopodobne i już na pierwszy rzut oka wszyscy obliczyli, że jeśli spadnie, przykryje domy. Możecie sobie wyobrazić jak podziałało to cudo wiszące nad wsią; kołysało się leniwie w letnim powietrzu jakby wybierając miejsce do lądowania, ale wciąż jeszcze wahało się i namyślało.
Niewidzialne prądy powietrzne zmieniały swoje warstwy, obracały go i pozostawiały nieruchomo. Jego cień padł na plac, rozlał się po ulicach i ukrył pod sobą domy.
Ta bezszelestna i niema zjawa podziałała jak wybuch. Wątpliwe, żeby jakiś grzmot był w stanie silniej przyciągnąć uwagę, aniżeli cisza, która rozdęła do granic wytrzymałości jedwabne boki balonu. Ale o tym potem.
Część trzecia
Wyjątkowo silne wrażenie wywołane pojawieniem Si Balonu Na Uwięzi
Pierwsze balony i pierwsze zeppeliny nie wywarły tak silnego wrażenia na ludzkości, jakie wywarł ten Balon Na Uwięzi w Czerkazkach.
Pewien uczestnik I wojny światowej powiedział, że balon jest zrobiony z najczystszego jedwabiu, wyjątkowo dobrej roboty, gdyż jest robiony w fabryce państwowej i przeznaczony na wojnę; mógł wytrzymać sto lata bez jednej dziurki i nie będzie wcale źle, jeśli chłopi ściągną go na ziemię i podzielą między siebie. Według niego sznury także były z najczystszego jedwabiu i ich żywot także nie miał końca – choćbyś lwa na takim sznurze uwiązał, nie zerwie go. Kto ci będzie lwy wiązał, powiedzieli inni mężczyźni, bydło na nim uwiążemy, siano będziemy wozić i snopki. Chłop – uczestnik I wojny światowej miał państwowy ręcznik, który został mu z czasów służby wojskowej; wycierał się nim co rano, a gdybyście go zobaczyli, powiedzielibyście, że jest jak nowy. Był to ręcznik do wycierania twarzy z namalowanym na nim lwem i napisem pod lwem: „Boże, zachowaj Bułgarię”. Jeśli weźmie się pod uwagę okoliczność, że od pierwszej do do drugiej wojny światowej chłop co rano wyciera sobie twarz w „Boże, zachowaj Bułgarię”, można zrozumieć jak mocna jest każda wojskowa robota.
Nauczyciel wiejski wyjaśnił, że balon jest a e r o s t a t e m i że, jeśli u dołu jest kosz, to można nim lecieć. Czymś podobnym, powiedział, tylko że innego kształtu, latał hrabia Zeppelin i inni. Uczyli się tych rzeczy na lekcjach fizyki. Chłopi to słuchali, to nie słuchali – hrabiowie w ogóle ich nie interesowali.
Właściciele młyna, którzy skończyli montaż nowego sita jedwabnego, obliczyli, że jedwab z balonu wojskowego można wspaniale wykorzystać przy oddzielaniu mąki od otrąb. Opuścili młyn i czym prędzej drogami na skróty przyszli na plac. Tu pozwolę sobie na małą dygresję, żeby wam powiedzieć, że byli to trzej bracia, bardzo ambitni mężczyźni, przedsiębiorczy, śmiali, kupczyli kozami, handlowali lasem, ulepszali i doskonalili swój młyn i w każdym przedsięwzięciu śmiało rzucali się do przodu, podtrzymywani na duchu uskrzydloną maksymą najstarszego brata: „Ryzyko wygrywa, ryzyko przegrywa!”. Kiedy zobaczyli nad swoimi głowami ogromny jedwabny balon, który spuścił w dół błyszczące liny, p[pierwszą ich rzeczą było poszukać tyki i drągi, żeby zaczepić i ściągnąć na plac tego niemego potwora. Znaleźli tyki i drągi, ale nikt z nich nie mógł dosięgnąć balonu. Mimo wszystko zachowywał on ten przyzwoity dystans, który przystoi wszystkim znacznym i dużym rzeczom. Przy tym jedwabny balon posiadał lekkość powietrza, a lekkość powietrza trudno jest ściągnąć na ziemię tykami.
Kiedy obserwuje się balon z dołu odległość zawsze jest zwodnicza. Nawet gdy wszystkim wydawało się, że już, już spadnie on na plac, na ich głowy, i musieli cofnąć się do tyłu i przycisnąć do murów, nawet wtedy Balon Na Uwięzi zachowywał znaczną wysokość, którą pewien były artylerzysta potrafił określić. Czerkazanie powrócili znów pod niemego i bezszelestnego potwora i przystanęli w jego cieniu.
Wtedy na placu pojawiła się lokomobila ciągniona przez cztery zaprzęgi wołów. Chłopi zatrzymali lokomobilę pod balonem, maszynista powiedział, że się założy, że złapie liny rękami i ściągnie go na ziemię. W tym celu jednak, powiedział, trzeba podnieść komin maszyny.
Komin maszyny został podniesiony w górę, ale nie żeby dosięgnąć balon, tylko żeby zobaczyć jak wysoko jest jeszcze i jak długo trzeba czekać aż balon sam opuści się w dół. W ożywionych rozmowach komuś nagle przyszło do głowy, że może powiać wiatr, wznieść balon znów w górę i odciągnąć w innym kierunku, do innej wsi, do innej gminy i wtedy wszyscy będą mogli szukać wiatru w polu.
Ktoś inny wpadł na pomysł, żeby rzucać w niego kamieniami i wszyscy zaczęli rzucać kamieniami, ale nikt nie dorzucił do balonu. Balon stał wciąż nieruchomo jak zjawa, napiąwszy do ostateczności swój jedwab. Byłoby przesadą twierdzić, że się nadmuchiwał. Po prostu wisiał w górze, w powietrzu, jakby był przywiązany do nieba i złamanego grosza nie dawał za podniecenie, które rozmieszczało w jego cieniu ludzi, kazało im krzyczeć, gestykulować, rzucać w niego kamieniami lub też naradzać się (chyba już po raz dziesiąty), czy nie da rady sznurami i hakami, jeśli przywiązać haki za ich końce, a sznury rzucić w górę, to może go zaczepią. Gdyby choć raz potrafili go zaczepić, nie wypuszczą, chwycą się wszyscy, przywiążą do drzew i domów, do płotów i szop i nie pozwolą ani drgnąć.
W cieniu balonu rodziły się i umierały jak pchły propozycje, leciały w powietrzu na wszystkie strony, krzyżowały się, rozmijały, przepadały, wznosiły się od nowa, dążąc ku cichej i łagodnej zjawie.
Cichej i łagodnej zjawie?
Nad głowami ludzi wisiały setki metrów jedwabiu i setki metrów lin, były tam setki kurtek, płaszczy nieprzemakalnych, skafandrów, były tam setki spodni i peleryn, i wyobraźcie sobie, że to wszystko wisiało całkiem nisko nad głowami i w każdej chwili mogło spaść w tych strasznych czasach kartek żywnościowych. Los wysłał czerkazanom ze swojej tkalni ten jedwab.
Coraz częściej i częściej zaczęły podnosić się okrzyki:
– Żeby nie wiem co, to go nie zostawimy!
– Na głowie staniemy, ale go nie zostawimy!
Łatwo powiedzieć, ale jak miało się odbywać to stanie na głowie, nikt nie wiedział. Wtedy pewien myśliwy powiedział, że pójdzie wziąć strzelbę, podziurawi go jak sito, powietrze ujdzie i balon całkiem spokojnie i cicho spadnie na domy. We wsi było około dziesięciu myśliwych i wszyscy rzucili się, żeby przynieść strzelby.
Nauczyciel powiedział, że to w zupełności wystarczy, gdyż balon jest pełen helu. Już hrabia Zeppelin napełniał swój aerostat helem.
Myśliwi przynieśli broń i wymierzyli rury w kierunku Balonu Na Uwięzi. Pierwsze wystrzały były rozproszone i nieharmonijne. Balon nawet nie drgnął. Dopóki na powrót ładowali strzelby, myśliwi postanowili strzelać salwą. Ale i salwa nie dała rezultatów. Nikt nawet nie wiedział, czy śrut dotarł do balonu, cz nie. Były to mimo wszystko strzelby myśliwskie i po wystrzeleniu całego zapasu nabojów, chłopi doszli do wniosku, że bronią, przeznaczoną na zające, nie można zestrzelić balonu przeciwlotniczego. Balon nadal wisiał w powietrzu, wciąż tak samo łagodny, cichy i spokojny.
Dopiero potem niektórzy mówili, że gdyby nie strzelali do balonu, byłoby lepiej. Tak jak stał, naraz balon zachybotał się drgnął, jakby dopiero teraz usłyszał pukaninę strzelb i obliczywszy, że rozruszał się wystarczająco dobrze, ruszył nad wsią.
– Trzymajcie go! Trzymajcie go! – zaczęli krzyczeć ze wszystkich stron i popędzili w ślad za jego cieniem.
Weteran znad Ploeszti najwyraźniej nie odczuwał żadnego zdenerwowania. Pozostał nad wsią, jakby tylko po to, żeby się pośmiać i potem znów kontynuować swoje podróże po drogach niebieskich. A może rzeczywiście był oburzony niegościnnymi strzelbami chłopów i postanowił poszukać innego miejsca do lądowania? A może był to tylko maleńki żart, zrobiony przez rozmieszczenie się warstw powietrza?
Idźmy jednak dalej.
Część czwarta
Deptanie Balonowi Na Uwięzi po piętach
Oszukał ich.
Możecie sobie wyobrazić, jakim wzrokiem patrzyli teraz czerkazanie na Balon Na Uwięzi. Ten pływający potwór chciał uciec i wymykał się im sprzed nosa; przepłynął bezszelestnie i bezczelnie – co za cicha bezczelność! – nad topolami, nie zahaczywszy o nie, i kontynuował dalej swoją podróż. Rzekłbyś, że unosi się toto w powietrzu tylko dla własnej przyjemności i że nawet próbuje sobie tańczyć. Kiedy przeleciał nad rzeką, podskoczył lekko, jakby w górze, w powietrzu, też była jakaś rzeka! Oczywiście, w górze, w powietrzu, nie było żadnej rzeki, ale ten wyrodek piekła czynił te ruchu jedynie gwoli prowokacji.
W rzece kąpało się kilkoro dzieci. Kiedy zobaczyły balon, pobiegły gołe po piasku, potem po kamieniach, w ślad za jego cieniem, zapamiętały się w pogoni, wciąż tak samo gołe, dopóki mężczyźni nie zaczęli krzyczeć: „Schowajcie sobie przyrodzenia! Schowajcie przyrodzenia”. Dzieci próbowały jak mogły rękami zakryć przyrodzenia i dalej prowadziły pościg razem z dorosłymi. Trzeba przyznać, że biegły tak aż do akacjowego lasu.
Jakiś chłop wziął ze sobą stary turecki pistolet, nabijał go w biegu i od czasu do czasu przystawał i strzelał w powietrze. Inni mieli do niego potencję z powodu strzelania, ale on nie zwracał na nich uwagi, tylko krzyczał:
– Jak chcecie wiedzieć, to ja się wcale nie boję. Choćby i diabeł w górze fruwał, to będę do niego strzelać. Niechby i sam smok fruwał i pluł ogniem, też będę strzelać, jak kiedyś strzelał mój dziadek, z tego pistoletu.
I nabijał pistolet, i walił w powietrze, żeby przypomnieć o swoim dziadku, który kiedyś strzelał do smoków.
To, że jego dziadek strzelał z tego samego pistoletu, było prawdą. Kiedy przelatywała kometa Halleya i kilka nocy było jasnych jak dzień, chłopi pomyśleli, że w okolicy pojawił się smok. Gdyż tylko smok może tak strasznie lecieć nocą i pluć ogniem w mrok. Według informacji smok został przepędzony dzwonkami i strzelbami i noce znów potoczyły się swoją drogą, jak było od czasów Adama i Ewy. Oczywiście, gdyby nawet chłopom miał kto powiedzieć, że to kometa Halleya, i tak by strzelali.
A co dopiero taki balon! Obiecał nam, że spadnie, ale nie spada i próbuje teraz uciec. Niech ucieka, zobaczy dokąd zdąży uciec!
Bóg postawił z drugiej strony Czerkazek wzgórze. Wzniósł je tam, żeby ludzie mogli ciąć na nim drzewo i paść dobytek. Zanim stworzył wieś, Bóg stworzył wzgórze i był w tym pewien sens, jak zobaczymy potem z mających miejsce wydarzeń. Kiedy dotarł do wzgórza, chłopi natychmiast odetchnęli; było ono tak wysokie, że choćby balon miał skrzydła, nie wiadomo, czy by je przefrunął. A balon przecież w ogóle nie ma skrzydeł, porusza się tylko po linii prostej i tak jak sobie teraz idzie, zderzy się, mimo że wykorzystuje siłę wznoszenia prawa Archimedesa. Wątpliwe, żeby mógł dotrzeć choćby do połowy wzgórza.
Bez szukania dróg, czy też wybierania ścieżek, chłopi rzucili się na wprost prze akacjowy las. Dzieci, wciąż jeszcze gołe, musiały wycofać się z dalszego pościgu. Las najeżył ostre kolce akacji, głogi nieruchomo zagrodziły im drogę, a jeszcze w głębi ciemniały jeżyny, pełne wężowych zębów.
Ale chłopi nie zatrzymali się. Nie straszne im były ni głogi, ni akacjowy las, ni też jeżyny, które wyroiły się wkoło nicy kieszonkowi złodzieje – tylko czekają, aby ktoś przeszedł koło nich, żeby go zaczepić, żeby mu coś ukraść. Siedziały przyczajone – bandyci – całymi dniami, czekały na stada owiec, skubały im wełnę, rwały na strzępy koszule drwali. Teraz przywitały także chłopów, rzuciły im się pod nogi, przewracały ich, rwały ubrania, ale chłopi nie zwracali na nie żadnej uwagi. Gnali w ślad za Balonem Na Uwięzi i mieli nadzieję, że lada moment spadnie w akacjowy las, a kiedy spadnie, odetną sobie ile zechcą materiału i na koszule, i na spodnie, i na peleryny, i na kurtki. Las stawał się coraz bardziej gęsty i mroczny, drzewa zakryły przed oczami niebo, pościg stawał się coraz trudniejszy, ale ani jeden nie zatrzymał się, ani jeden nie zrezygnował. Ten z pistoletem przestał strzelać, gdyż zagrozili mu, że jak podzielą balon, to jemu dadzą kawałki z dziurami.
I tak, pokonując ciernisty las, chłopi wydostali się w końcu na szczyt. Oddychali ciężko, oczy mieli zaczerwienione od potu, koszule wisiały na nich w strzępach i cały ten tłum wyglądał strasznie na spokojnym i cichym szczycie.
Łzawiące od potu oczy zaczęły szukać nad lasem, chcąc zobaczyć, gdzie spadł balon, ale nic nie znalazły. Wtedy zwróciły się ku niebu i zobaczyły tam łajdaka. Wisiał wciąż tak samo w przestrzeni, jakby nie miał żadnych wyrzutów sumienia i nie zdradzał zbytku obojętności. Okropne jest zajmowanie się balonami powietrznymi.
Co za diabły go uniosły i pomogły pokonać olbrzymie wzgórze? Dlaczego te diabły trzymały go teraz znów nad głowami naszych chłopów na tym szczycie, czyżby tylko gwoli prowokacji, czy też żeby pośmiać się z nich?… Stój sobie tam, bandyto, wiś sobie wysoko w przestrzeni, mylisz się bardzo, jeśli myślisz, że zostawimy cię w spokoju!
Chłop znów zaczął ładować pistolet i walić z niego nad głową. Dosyć, bo nam uszy ogłuchną, powiedzieli mu pozostali chłopi i chłop schował pistolet.
Mężczyźni usiedli, żeby odpocząć. Widzieli stąd, jak w dole kto żyw wyszedł na koniec wsi, nad rzekę, żeby obserwować pościg. Z drugiej strony wzgórza rozpościerała się cicha dolina, zielona i wonna, że sam Bóg, jej stwórca, popadłby w rozrzewnienie i przystanął na szczycie, aby na nią popatrzeć. Ścigający nie mogli patrzeć, gdyż oczy piekły ich od potu. Patrzyli jeden drugiemu w oczy i ciężko oddychali.
Podczas gdy nasi czerkazanie siedzieli na szczycie, balon postał nad ich głowami, potem bezszelestnie wykradł swój cień i poszybował płynnie nad doliną. Po hukach i wybuchach bombowych nad Ploeszti ta cisza prawdopodobnie wydawała się weteranowi rajska. Powietrze przemieszczało się przed nim i wokół niego, łaskotało go leciutko, piszczało cieniutko w jego linach, naginało się, aby mógł ześlizgnąć się w dół, w końcu podstawiało mu lekko plecy, aby mógł wspiąć się po niewidzialnych stromiznach. Te niebiańskie stromizny i zbocza były tak przyjemne, że można było podróżować po nich w nieskończoność – były jak wolność. Balon Na Uwięzi spuszczał się więc po zboczu w cichą zieloną dolinę, opierając się ufnie o szumiące wokół niego powietrze.
Ale chłopi także poderwali się i rzucili po zboczu w dolinę. Z drugiej strony było jeszcze jedno wzgórze, potem jeszcze jedno, potem Góry Czerkazańskie – tych nawet sam Bóg by nie pokonał. Tu go osaczą, przed górami, przycisną go jak zająca – nikt go nie uratuje i nie sprzątnie im sprzed nosa… oczy ścigających coraz bardziej czerwieniały od potu. Ale to także nie miało znaczenia. Najważniejsze, żeby mu deptać po piętach, deptać po piętach, aż wyzionie ducha.
Chłop znów zaczął nabijać w biegu turecki pistolet i nie zatrzymując się, walił w powietrze. W ogóle nie mierzył w balon, strzelał, żeby podtrzymać duch bojowy pościgu.
Część piąta
Podczas gdy ścigano Balon Na Uwięzi
Podczas gdy czerkazanie ścigali Balon Na Uwięzi, dzieci odkryły we wsi lokomobilę. Bawoły stały spokojniutko i przeżuwały. Dzieci zawsze ciągnęło do żelaznej maszyny, co lato patrzyły jak maszynista rozpala ją na klepisku, co lato pomagały mu ją rozpalić, nosiły wodę, a w nagrodę maszynista pozwalał im puszczać syrenę. Dzieci postanowiły, że nie będzie źle, jeśli rozpalą lokomobilę, nie tak mocno, żeby młóciła, ale żeby tylko rozruszać lekko koło i żeby mogła gwizdać.
Tak też zrobiły. Zaczęły znosić słomę z podwórzy, nalały wody, upchały dobrze słomę i podpaliły. Zaczęły w niej grzebać jakimś żelazem, kocioł się zagrzał, dorzuciły jeszcze słomy i maszyna stopniowo ożyła, komin zaczął się trząść, koło zakołysało się i przy pierwszym pociągnięciu syreny dało się słyszeć wyjątkowo silne westchnienie. Para pęczniała – ogień rozpalał i rozgrzewał to cudo zmartwychwstania.
Przy następnym pociągnięciu dał się słyszeć pisk – syrena piszczała z zachwytu i przypominała, że istnieje; ponieważ syrena przypomina o swoim istnieniu jedynie piskiem, tak jak niemowlę przypomina o sobie wrzaskiem, żmija pełzaniem, głupiec głupotą, a ptaszyna swoją pieśnią.
Ale nie oddalajmy się od tematu, lecz pracujmy dalej, bo praca jest naszym jedynym odpoczynkiem; maszyna parowa ożyła, poczuła siłę we wszystkich swoich żelazach, zaczęła pocić się lekko i z wszystkich jej części zaczęła unosić się para. Koło przyspieszyło swoje obroty i lokomobila zrobiła się podobna do lokomotywy, która w każdej chwili popędzi do przodu i zacznie tratować domy. W istocie nic takiego się nie stało, gdyż cała siła skupiła się na kole zamachowym.
Dzieci dosiadły bawołów, ale nie pojechały na nich, tylko wyobrażały sobie, że jadą przez Czerkazki. Jakieś dziecko trzymało łańcuszek syreny i w równych odstępach wydobywała z niej piski. Podróż była nieruchoma, ale za to wyjątkowo okazała. Wątpliwe czy lokomotywa Stevensona przedstawiała sobą równie wspaniały widok, jak ta dysząca lokomobila, zaprzęgnięta w cztery pary bawołów.
Cześć szósta
Wymiana poglądów w cieniu Balonu Na Uwięzi
W tym czasie ludność Czerkazek dalej prowadziła pościg za Balonem Na Uwięzi. Mężczyźni zeszli już w dolinę, przecięli ją spokojnie, podbiegając czasami mimo wszystko, żeby nie zostać w tyle za szybkością balonu, potem zaczęli wspinać się na następne wzgórze, zwane Judeno, stosunkowo pochyłe, usiane tu i tam wyskubaną roślinnością, tak że wcale nie było trudno je pokonać. Kiedy wreszcie mozolnie dobijali do szczytu, zobaczyli, że Balon Na Uwięzi zatrzymał się nieruchomo, jakby szukał zgubionej drogi lub też wahał się jak człowiek, który znalazł się na rozstajach. Podczas gdy balon ciągle wahał się, do którego prądu powietrznego się przyłączyć, czerkazańscy mężczyźni dotarli do drugiego szczytu i zatrzymali się tam zapatrzeni w tego zakłopotanego potwora. I właśnie wtedy usłyszeli z sąsiedniego wzgórza Bigoro krzyk, który im przypomniał, że nie są jedynymi ścigającymi. Kiedy tylko odwrócili się ku drugiemu wzgórzu, zobaczyli ogromny tłum chłopów uzbrojonych w siekiery, kosy, haki i drągi, a jeden chłop był nawet uzbrojony w dubeltówkę.
Obydwa wzgórza zaczęły pokrzykiwać do siebie, że nie żeby oznajmić jedno drugiemu, że tu są, tylko żeby zaprotestować jedno przeciwko drugiemu, czyją własnością jest Balon Na Uwięzi; czerkazanie przekonywali innych, że Balon Na Uwięzi jest ich, bo leciał nad ich terytorium.
Nasi czerkazanie zapomnieli, że inne wsie także mogą zobaczyć Balon Na Uwięzi i deptać mu po piętach. A to było dokładnie tak. Chłopi z Górnej Kamiennej Riksy ponoć także zobaczyli szybujący jedwab i porzucając wszystko rzucili się mu na spotkanie. Obydwie grupy odkryły jedna drugą dopiero na szczycie Judeno i Bigoro, a między nimi wisiał w przestworzach Balon Na Uwięzi, rzucał na nich cień i wciąż wahał się co do kierunku, który należało wybrać. Podczas gdy on wisiał nieruchomo między obydwoma wzgórzami, chłopi czerkazańscy i chłopi z Górnej Kamiennej Riksy wymienili poglądy odnośnie do praw posiadania Balonu Na Uwięzi, poglądy odnośnie do biologii i charakterystycznych cech wsi, jak i biografii i charakterystycznych cech ich mieszkańców. Nawet stalowe pióro złamałoby się, jeśli spróbowałoby zapisać wymienione poglądy, deklarowane jako pełna jednomyślność jednej lub drugiej grupy ścigających.
Czerkazanie wspaniale orali ziemię, hodowali piękne bydło, żenili się, płacili podatki i świętowali chrześcijańskie święta. Sami kosili łąki, sami strzygli owce, sami robili sobie wino i budowali domy; nie lubili, aby postronni ludzie wtrącali się do ich spraw i pouczali, gdyż zgodzić się, żeby cię inni pouczali, to znaczy zgodzić się, żeś głupszy od innych. Toteż kiedy tylko zobaczyli mieszkańców Górnej Kamiennej Riksy z drugiej strony balonu, jak wołają, żeby odstąpili od niego, powiedzieli im swoje zdanie, przerywane lub uzupełniane wystrzałami starego tureckiego pistoletu. Zdanie czerkazan wcale nie ustępowało swoim kolorytem i soczystością sławnemu listowi zaporożców do sułtana. Całe przemówienie czerkazan przerywane było od czasu do czasu okrzykiem: „Bij, zabij!” i grzmotem starego tureckiego pistoletu – „paaam!”. Mieszkańcy Górnej Kamiennej Riksy w milczeniu wysłuchali wypowiedzianego poglądu. Na koniec raz jeszcze rozległ się okrzyk: „Bij, zabij!” i zahuczał wystrzał ze starego tureckiego pistoletu – „paaam!”. Czerkazanie uspokoili się i usiedli w cieniu Balonu Na Uwięzi, żeby odpocząć i wysłuchać, co myślą na temat przedstawionych poglądów tamci z Górnej Kamiennej Riksy.
Mieszkańcy Górnej Kamiennej Riksy także wspaniale orali swoją ziemię, hodowali piękne bydło, żenili się, płacili podatki i święta chrześcijańskie świętowali. Sami kosili łąki, sami strzygli owce, sami robili wino i budowali domy; nie lubili, żeby postronni ludzie wtrącali się do ich spraw i pouczali, gdyż zgodzić się, żeby cię inni pouczali, to znaczy zgodzić się, żeś głupszy od innych. Toteż kiedy zobaczyli mieszkańców Czerkazek z drugiej strony balonu, jak wołają, żeby odstąpili od niego, powiedzieli im swoje zdanie, przerywane lub uzupełniane od czasu do czasu wystrzałami z dubeltówki myśliwskiej marki brennicke – „paaam – paaam!”. Mieszkańcy Górnej Kamiennej Riksy uspokoili się i usiedli w cieniu weterana z Ploeszti, żeby odpocząć, pewni, że utrzymali swoją wypowiedź w odpowiednim i przekonywującym tonie, oddali czerkazanom to co trzeba i czerkazanom nie pozostało nic innego, jak tylko rozejść się do domów.
Ale i czerkazanie myśleli tak samo – że w odpowiednim i przekonywującym tonie utrzymali swoją wypowiedź i że po tym wszystkim, co zostało powiedziane, mieszkańcom Górnej Kamiennej Riksy nie pozostaje nic innego, tylko rozejść się do domów.
Oto jak Balon Na Uwięzi postawił przeciw sobie dwa wzgórza Judeno i Bigoro. Mieszkańców dwóch wsi, którzy wspaniale orali ziemię, sami robili wino i budowali domy i nie wtrącali się do nie swoich spraw. Obydwie wsie należały także administracyjnie i religijnie do obwodu wraczanskiego i wraczanskiej eparchii kościelnej, nigdy nie kłóciły się ze sobą, nawet kawalerzy z Czerkazek brali sobie za żony panny z Górnej Kamiennej Riksy lub też odwrotnie, a pewnego razu jeden czerkazanie kupił tam prosię i prosię bardzo dobrze się utuczyło; ale teraz balon zawisł między nimi i oni, pogrążeni w jego cieniu, spoglądali na siebie wściekle. Ta wściekłość wzrastała, ścigający zaczęli rozstawiać się na szczytach, a „giermkowie” demonstracyjnie ładowali broń.
Część siódma
Zagadkowość w zachowaniu Balonu Na Uwięzi
Konflikt między Judeno i Bigoro dojrzewał i jeden diabeł tylko wie, jakie tragiczne następstwa mógłby przynieść, gdyby Balon Na Uwięzi nie zadrżał w przestworzu. „Giermkowie” przestali ładować broń, a spojrzenia wszystkich skierowały się ku górze. Chłopi patrzyli jak ogromny, wydęty jedwab drży i skłania się to w jedną, to w drugą stronę, a cień, który legł między dwoma szczytami, drży również i kołysze się.
Wiatru nie było, powietrze stało nieruchome i rozgrzane i nikt nie mógł wyjaśnić, co jest przyczyną takiego zachowania balonu.
– Pęknie! – domyślił się nagle jakiś czerkazanin.
– Pęknie! – zawołali mieszkańcy Górnej Kamiennej Riksy i rzucili się w dolinę.
Ale i nasi czerkazanin podskakiwali już w dół i obydwa tłumy spotkały się i wymieszały, zapomniawszy o pieprznych przemówienia wygłaszanych przed chwilą ze szczytów. Weteran drżał nadal, ześliznął się nawet nieco w dół, jakby wpadł do dziury i właśnie, kiedy ścigający myśleli, że zacznie schodzić coraz to niżej i niżej, balon ruszył lekko nad doliną. Najpierw szybował w kierunku gór, ale w pewnym miejscu podskoczył, skręcił w prawo i ruszył starą drogą powietrzną do Czerkazek. Poruszał się spokojnie, chciałoby się pomyśleć, że idzie i pogwizduje sobie, wpatrując się od czasu do czasu pod siebie, jakby szukał czegoś, co zgubił. W pewnym miejscu zaś przekoziołkował się i długo jął sobą podrzucać w przód i w tył, jakby się chwycił rękami nieba i kołysał.
Patrzcie go, dowcipnisia, powiedzieli czerkazanin mieszkańcom Górnej Kamiennej Riksy, zaczyna nawet żarty sobie stroić! Oczywiście nasi czerkazanin rozweselali się coraz bardziej, gdyż Balon Na Uwięzi poprawił swoje zachowanie i w podskokach zmierzał na powrót do ich wsi. Zaczęli nawet przypatrywać się mu tak łaskawie i czule, aż niewiele brakowało, aby rozpłakali się z rozrzewnienia. Byli już całkiem pewni, że nie ma gdzie pójść, że może pobryka trochę jak brykają małe źrebaki, ale wróci z powrotem, gdyż i źrebaki zawsze wracają z powrotem do stajni.
Toteż nie przestraszyli się wcale, kiedy Balon Na Uwięzi zatrzymał się, przystanął na niewidzialnych rozstajach powietrznych i po chwili wahania i namysłu ruszył w odwrotnym kierunku – ku Górom Czerkazańskim, gdzie wiła się granica bułgarsko-serbska. Katulał się i podskakiwał, miotał w różne strony, pędził na łeb na szyję w dół, prosto do swoich prześladowców, rzucał się niespodziewanie w górę albo też wiercił jak dziecinny bąk wokół siebie i ludność obydwu wsi słuchała jak świszczą jego liny. Ta zabawa na niebie była niczym odpustowa atrakcja dla ścigających i swój zachwyt wyrażali wystrzałami i pokrzykiwaniami: „Ech, psia jego mać!”.
Część ósma
Upadek Balonu Na Uwięzi
Zbieg w dalszym ciągu podskakiwał sobie i pogwizdywał w przestrzeni niebieskiej, ścigany przez wzruszające okrzyki: „Ech, psia jego mać!”. Przesunął się całkiem nisko nad lasem, omal nie otarł się o niego bokami i zerknąwszy na drugą stronę, cofnął się, zaczął miotać się na prawo i lewo, jak gdyby była tam jakaś pułapka lub też, jakby przestraszył się czegoś.
Nasi chłopi rzucili się na złamanie karku na pomoc Balonowi Na Uwięzi, zaczęli wołać ile sił w piersiach i strzelać. Z drugiej strony lasu odpowiedział im nierówny trzask, balon zadrżał, przekrzywił się na bok niczym raniony w samo serce i zaczął powoli spadać. Jedwab zmarszczył się, zszarzał, powietrze otworzyło swoje przepaście i Balon Na Uwięzi spadł z drugiej strony lasu.
Niebo naraz opustoszało, zrobiło się naraz martwo i bez życia. Nasi chłopi cofnęli się przed oślepiającym światłem tej martwoty, ale tylko na moment. Wciąż jeszcze w tej chwili mieli nadzieję, że to wszystko jest tylko żartem Balonu Na Uwięzi, że zaraz wyjrzy on zza lasu i może nawet zakręci się jak bąk.
Ale nic więcej nie pokazało się nad lasem. Mężczyźni popędzili przez las, bił ich po twarzach, siniaczył, przewracał, wbijał w nich ciernie, ale oni nie zatrzymali się, rozwścieczało ich to jeszcze bardziej.
Ścigający wydostali się na drugą stronę i zobaczyli na ogromnej górskiej łące ich rozstrzelany balon. Oddychał głośno – głośno umierał na łące, obracając się powoli i starając się przycisnąć swoje rany.
Jacyś uzbrojeni jeźdźcy gnali w stronę naszych chłopów, krzyczeli:
– Cofnąć się!
– Powystrzelamy was na mięso!
I strzelali w powietrze.
Nasi chłopi nie odstąpili ani kroku w tył mimo zagrożenia, że będą stratowani przez konie; a niechby i zostali stratowani, w tym momencie nie miało to dla nich znaczenia, gdyż byli całkowicie pochłonięci śmiercią weterana.
Część dziewiąta
Dodatkowe świtało rzucone na upadek Balonu Na Uwięzi
Już na samym początku Balon Na Uwięzi został zauważony także przez oddział policji. Policjanci spostrzegli weterana z Ploeszti, kiedy zniknął za pierwszym wzgórzem Czerkazańskim. Naczelnik policji rozwrzeszczał się: „Szybko! Naprzód! Naprzód!” i p[opędził na koniu przez pola; w całym oddziale tylko on jeden jechał na koniu. Buty jego spoconej armii wzbijały za nim tumany kurzu.
W pierwszym etapie pościgu policjanci biegli dość dziarsko i równomiernie, ale stopniowo zmęczyli się i zaczęli zostawać w tyle za swoim dowódcą. Kilka razy wracał się on, żeby ich zwymyślać i ponaglić. Policjanci wołali: „Ducha wyzioniemy, panie naczelniku!”, ale takimi wyznaniami nie wzruszysz naczelnika. Po drodze spotkali wozy załadowane sianem, wyprzęgli konie i zabrali je ze sobą mimo protestów właścicieli. Następnie zmobilizowali wszystkie napotkane konie i w oddziale nie było już ani jednego piechura.
Ten oddział konny rzucił się teraz na złamanie karku za Balonem Na Uwięzi. Jeźdźcy trzymali broń w pogotowiu i nie spuszczali zbiega z oczu. Naczelnik policji prowadził ich na ogromną górską łąkę, mając nadzieję, że balon przejdzie nad nią i właśnie tam będą mogli najlepiej rozwinąć swoją tyralierę i przywitać go karabinami.
I nie pomylił się w swoich przypuszczeniach, gdyż mimo że balon błąkał się na prawo i lewo po niebie, to jednak szybował nad łąkę. Policjanci dysponowali dostateczną ilością czasu, aby rozwinąć tyralierę zwróconą w stronę lasu. Weteran szybował spokojnie nad lasem, podskakiwał tu i tam lub nachylał się na jedną stronę, jakby chciał zbadać drogę prze sobą.
Kiedy wypłynął nad łąkę i zatrzymał się tylko na moment, naczelnik policji pomyślał, że nadszedł czas działania. „Ognia!” – zawołał i trzydzieści karabinów odpowiedziało mu echem. Balon Na Uwięzi zadrżał, obrócił się niezgrabnie i podstawił karabinom drugi bok. Strzały nie spóźniły się i kule oparzyły go głęboko.
Dalsza ucieczka nie miała żadnego sensu. Balon Na Uwięzi zawisł nieruchomo, potem zakręcił się wokół własnej osi, lustrując przestrzeń. Był przyzwyczajony do walki w powietrzu i w tym momencie przypominał zwierzę oczekujące na swego przeciwnika, który napadł nań z zasadzki. Walczył z amerykańskimi „latającymi fortecami” nad miastem Ploeszti i teraz wisiał nieco zaskoczony. Ale były to tylko ułamki sekund. Raniony weteran nachylił się w dół i na ogromnej górskiej łące odkrył przeciwników. Ich tyraliera wciąż jeszcze była bez zarzutu, a z luf karabinów wylatywał dym.
Siły balonu z szumem uchodziły z jego ran. Nie miał czasu do stracenia. Rzucił się na łeb na szyję po zboczu jakiejś dziury powietrznej i chociaż był stworzony do bojów w powietrzu, musiał przyjąć pojedynek z napastnikiem na ziemi. Wspierały go w tym wiatry – krzyżowały się na łące i ułatwiały mu manewrowanie lub skoki.
Już wtedy, kiedy policjanci zobaczyli, że Balon Na Uwięzi spada im na głowy, rozpryśli się na koniach w różne strony. Gdy weteran spadł na łąkę, przed nim nie było nikogo. Uniósł się nieco do góry, obrócił się i potoczył w stronę lasu. Tam skupili się policjanci, ładowali karabiny i patrzyli jak straszny potwór atakuje ich ze świstem. Jego liny miotały się niczym stalowe bicze i w jednej chwili obróciły wszystko w chaos. Po łące katulali się powaleni policjanci, niektórzy pełzali na czworakach byle szybciej uciec od potwora, wokół cwałowały rozszalałe konie i ich rżenie wypełniało całą przestrzeń. Balon Na Uwięzi oparł się teraz o las, jakby chciał w ten sposób osłonić swoje plecy.
Przez ten czas policjanci wyłapali oszalałe konie, dosiedli je na nowo i zaczęli ustawiać się naprzeciw balonu, ale w znacznej odległości. „Powystrzelam was, siksy jedne! – wrzeszczał naczelnik. – Strzelajcie!” i policjanci znów zaczęli grzmocić w balon, radząc naczelnikowi, żeby jeszcze odstąpić do tyłu, gdyż balon był ponoć pełen zatrutego powietrza i może ich wytruć nie wiedzieć kiedy, rzucić na ziemię co jednego razem z końmi.
A weteran miękł oparty o las, skręcał się przyduszony własnymi ranami i z obojętnością przyjmował nowe wystrzały. Można było pomyśleć, że jest zupełnie wyczerpany i że nie ma nawet sił ruszyć się z miejsca. Policjanci przestali strzelać, zbliżyli się na koniach, rozmawiając między sobą o tym, jak ogromny był Balon Na Uwięzi, że w górze, w powietrzu wydawał się o wiele mniejszy, a tu, na łące, wydawało się, że jest duży jak pięćdziesiąt domów, itd., itd.
Właśnie wtedy Balon Na uwięzi odlepił się od lasu, zaczął się miotać i katulać i nie atakował tylko w jednym kierunku. Walczył na wszystkich frontach, kołował po łące, zmiatał wszystko wokół siebie, przewrócił stogi siana, wzbijał tumany kurzu, przyciskał całym ciężarem napastników lub bił ich linami… Była to jego agonia.
W końcu zmęczył się, siły opuściły go ostatecznie, a policjanci znów zaczęli przychodzić do siebie. Właśnie wtedy wybiegli z lasu nasi chłopi.
Patrzyli jak balon umiera z szumem na ogromnej górskiej łące, obracając się powoli i starając się przycisnąć swoje rany. I naraz chłopom zrobiło się żal Balonu Na Uwięzi. Przez niego nogi mieli pokłute cierniami, przez niego kłócili się i wymieniali obelgi, przez niego był ten bieg maratoński, ale kiedy zobaczyli go łące, zasmucili się, gdyż nie było już komu szybować tak lekko i tak pięknie po ich błękitnym niebie.
Część dziesiąta
Rozejście się do domów po zestrzeleniu Balonu Na Uwięzi
W ostatnim rozdziale naszej opowieści z trudem moglibyśmy powiedzieć coś więcej ponad to, że chłopi rozeszli się do domów, rozmyślając lub rozmawiając o balonie, jakby to oni sami byli do niego uwiązani i w czasie jego szybowania, i w czasie zestrzelenia; jakby to oni sami byli Balonem Na Uwięzi i szybowali, szybowali w lekkim szumiącym powietrzu, dopóki nie przywitała ich salwa policji.
Dlatego też, mówili sobie nasi chłopi po drodze do domów, policji trzeba ukręcić łeb.