Woda
Autor: admin. Kategorie: Iwan Stankow, opowiadania z tomu Wspomnienia o wodzie.Dm. .
Iwan Stankow
„Cóż takiego Bloom, miłośnik wody, czerpiący wodę, nosiwoda, powracający do płyty kuchennej, podziwiał w wodzie? Jej uniwersalność(…):jej wagę objętość i gęstość: jej niezakłóconość w lagunach i górskich jeziorach: jej zmianę barw w gorących, umiarkowanych i innych strefach: jej ruchome odgałęzienia w wewnątrzlądowych, zawartych w jeziorach, strumieniach i w zlewających się pośród oceanu rzekach, wraz z ich dopływami i transoceanicznymi prądami” James Joyce, Ulisses (przeł. M. Słomczyński)
Woda
Na pontonach towarowych nie było już podobno wolnych miejsc, przez radio poproszono „G.S. Rakowski”, aby rzucił kotwicę i zaczekał do następnego dnia, a odprawa celna przybędzie na statek motorówką. Było zimno jak na połowę maja, celnicy węgierscy mieli na sobie płaszcze i kiedy wsiadali do motorówki, żeby zrobić także odprawę na barkach, Gerasim założył marynarską kurtkę z kożuszkiem. Pomocnik kapitana miał obowiązek im towarzyszyć, potem mieli go wrócić na statek, a sami udać się na brzeg.
Ponieważ nie należał do najbardziej rozmownych, Węgrzy przypadali mu do gustu. Żaden z nich nie mówił po rosyjsku, a na statku nikt nie mówił po niemiecku, toteż nie było potrzeby wdawać się w rozmowę. Za każdym razem zjawiali się inni celnicy, nie znał ich osobiście, ale było w nich coś, czego nie znajdywał u innych, nawet u austriackich. Austriacy wchodzili na pokład zazwyczaj przy pontonie we Wiedniu, robili, co do nich należało akuratnie i służbiście, ale potem rozsiadali się przy stole w jego kabinie i do północy upijali się jak dorożkarze. Tak kończyły się ze strony przybrzeżnych urzędników odprawy we wszystkich państwach naddunajskich. Węgrzy byli jednak inni. Wychylali, jak kazał obyczaj, jeden lub dwa kieliszki, milczeli lub zamieniali z uśmiechem kilka popularnych słów po bułgarsku i po węgiersku. Wszyscy mówili głosem dźwięcznym, szczerym, o niskiej barwie, sylaby otwarte brzmiały u nich śpiewnie i jakby mistycznie, bo nic nie można było zrozumieć. Na powitanie Gerasim z poważaniem zwracał się do nich słowem szervusz, a po odprawie i podpisaniu dokumentów wstępowali na jednego do jego kabiny. Oni mówili Na zdrawe, on odpowiadał egészségére, przy drugim kieliszku oni wznosili toast za CSKA Sofia, on za Ferencvaros i bez mała do tego sprowadzała się cała wymiana kulturalna między nimi. W tym milczeniu i nie strzępieniu sobie języka czuł z nimi pokrewieństwo, podobali mu się i pierwsze wrażenie nie zawiodło go ani razu, nie robili żadnego halo z powodu jednego płaszcza ortalionowego albo kartonu papierosów, nigdy nie zaglądali do kabin załogi, żeby grzebać po szafkach. Zupełnie jakby mieli przed sobą jakiś wyższy cel i drobne nieprawidłowości ich nie interesowały. Pewnie też dlatego państwo mają lepiej zorganizowane, myślał sobie Gerasim, nie mówiąc o Budapeszcie, w którym zatrzymywali się za każdym razem, aby zostawić jakąś barkę lub zabrać ładunek w drodze powrotnej. Zawsze zachwycało go to miasto. Napawał się widokiem tego ogromnego i pięknego molocha nie dlatego, że był ze wsi, a dlatego, że nie był podobny do żadnej ze stolic nad Dunajem. Budapeszt był czymś skończonym, nieprzeniknionym, choć ludzie na ulicach zachowywali się swobodnie i byli dobrze wychowani. Straszne wydawały się Gerasimowi liczne ślady po kulach i pociskach na budynkach w wąskich uliczkach, przecinających pod kątem prostym Rákóczi utca, czy też na budynku Parlamentu. Bratuszki rzeczywiście nięźle sobie tu poczynali w 56-tym. Był pod dużym wrażeniem tego, że miasto nie spieszyło się wcale z zacieraniem sladów tamtych wydarzeń. Spacerując,oddychał rozszerzonymi nozdrzami, za wszelką cenę chciał poczuć choćby słaby zapach prochu, wniknąć jak najgłębiej w tamte czasy z pomocą najprostszych zmysłów i dotrzeć do prawdy o Węgrzech. Rzecz jasna, on był przeciwko kontrrewolucjonistom, to byli faszyści i mordercy, dziesiątki razy politruccy kapitanowie na specjalnych spotkaniach mówili im o wydarzeniach na Węgrzech. Ale opowieść tych ulic mówiła co innego, ludzie na chodnikach, ich ubiór i twarze emanowały czymś innym, nieuchwytnym i niewytłumaczalnym. Jakże musiało być czuć tym prochem w powietrzu, skoro tyle tu strzelali!? Dumna stolica powstania nie dawała odpowiedzi, ale pokazywała swoje rany, jakby jej zależało, żeby dzieci urodzone później zobaczyły, usłyszały i zapamiętały świadectwa tamtych, jakże węgierskich lat…
Jeśli nie miał dyżuru, schodził ze statku, przechodził na drugą stronę rzeki mostem Elżbiety, który wydawał mu się wspaniały i niepowtarzalny, kierował się w lewo i wchodził do nadbrzeżnej dzielnicy u podnoża wzgórza Gelerta. Były tam najróżniejsze prywatne sklepiki i wszysko było po mieszczańsku sympatyczne. Nie było zbyt strojnie, nie było snobistycznie, same sklepiki były zarzucone konfekcją, obuwiem, instrumentami muzycznymi,książkami, kiełbasami, serami i dziesiątkami rodzajów tokaja. No i wszędzie pachniało kawą! Ten zapach go odurzał, spotykał go na każdym kroku w mieście, nawet w najciaśniejszych uliczkach z poczerniałymi ze starości kamieniczkami. Już podczas pierwszego rejsu w górę rzeki kupił tu sobie maszynkę do kawy. Był to prostokątny domek z okrągłym metalowym daszkiem – otwierasz, gdy trzeba dosypać kawy, i rączką na szczycie kopułki zaczynasz mielić. Dolne piętro było właściwie szufladką, do której wlatywała zmielona kawa, miała zawsze kształt stożka i zanim jeszcze poczuł jej szatański zapach, oczy cieszył widok kopczyka kawy. Przypominał mu ogromne zwaliska piasku i węgla na przystaniach towarowych i, przy wyładunku, przechodząc gdzieś w pobliżu, wyobrażał sobie, jak musiałoby pachnieć, gdyby to była zmielona kawa.
Pół godziny przed zachodem słońca wchodził na wzgórze Gelerta,opierał się o jedną z balustrad i przyglądał się odmienionej rzece. O tej porze dnia jej główną troską nie było płynąć, a odbijać światło śłońca. Statki posuwały się w górę i w dół po jej nurcie, ale rzeka jakby tego nie dostrzegała. Była skupiona na sobie, nie należało przecież pozwolić umknąć żadnemu z barwnych odcieni, pojawiających się i zmieniających niepostrzeżenie. Pod koniec dnia światło słońca, mocno pomarańczowe,nie padało z nieba na rzekę, a wypływało z niej i rozlewało się na miasto, najpierw zagarniało wyspę św. Małgorzaty, potem nadbrzeżne bulwary i następnie posuwało się w stronę Centrum Aruhaz i dworca Keleti. Była to jedyna pora dnia, kiedy most Elżbiety przestawał być biały, oddawał się i on we władanie rzeki, jego dystyngowane koronkowe liny świeciły w odcieniach od ciemnopomarańczowego do mandarynkowego, miały tyle kobiecości, były takie piękne. Miasto stawało w płomieniach, jego głośne dudnienie wyciszało się, krew w tym nieniekończącym się organizmie zaczynała krążyć wolniejszym rytmem, samochody niczym białe i czerwone krwinki opuszczały dzielnice, z rozpędem pokonywały odsłonięte arterie mostów i ponownie znikały między kamienicami, pełzając po obu stronach rzeki i wypełniając jedynie powietrze głośnym, równostajnym rytmem. Także budynek parlamentu rozpływał się z rozkoszy, pokryty pomarańczową szacią niezliczonych igiełkowych zdobień, i słał z kopuł do nieba potoki światła rzeki.
Tysiące zachodów słońca przychodziło Gerasimowi spotykać na pokładzie statku w innych naddunajskich miastach. Ale tylko zachody słońca w Budapeszcie dorównywały tym z dzieciństwa na wsi, kiedy zaganiając z chłopakami kozy z pastwiska, wdrapywali się na wysoki brzeg i oglądali się za siebie, aby popatrzeć na płonącą rzekę. Być może podobnie wyglądały zakola, jakimi rzeka wiła się od wschodu i zachodu w jego wsi, a może zbieżny był kąt padania promieni zachodzącego słońca, w każdym razie zachody słońca były łudząco do siebie podobne. Kiedy się patrzy na rzekę z góry, wtedy nie oślepia, jak oślepia, kiedy patrzeć z samego brzegu lub z pomostu na przystani. Dlatego właśnie wzgórze Gelerta pociągało go nieodparcie w porze zmierzchu. Tu, na wzgórzu zachodów słońca, uświadamiał sobie mgliście, dlaczego tak bardzo spodobały mu się i Węgry, i Węgrzy, dlaczego wydawali mu się tacy jacyś mistyczni, zagadkowi, nieodgadnieni, jak jego dzieciństwo i jak Dunaj. Stąd, ze wzgórza Gelerta, miasto leżało kornie u jego stóp i Gerasim rozumiał dwoistość swego życia – nie wywodził się już ze swojej rodzinnej wsi, ani z Ruse, dokąd przenieśli się, żeby dzieci miały bliżej do szkół, ani też z Budapesztu, który tak bardzo kochał. Wywodził się z Dunaju. Urodził się nad brzegiem rzeki, rzeka płynęła po nim z góry na dół, od przodu, od tyłu i dzieliła go na pół, na mieszczucha i na chłopa ze wsi. To nie on pruł jej fale przez te wszystkie lata marynarzowania, to ona przecinała go na pół, jakby po to, żeby go łatwiej zapamiętać, uprościć sobie złożony wielomian jego osobowości i zredukować go do sumy dwóch składników a+b. Aż tak proste byłyby te rzeczy…
Takie to myśli opadały go w tamtą zimną majową noc, kiedy spoglądał spoza ciemnego zakola rzeki na elektryczną poświatę przybliżającą ogromne miasto i czekał aż celnicy przyjdą pożegnać się z kapitanem. Odmachnął im także ręką, wskoczył do motorówki i usiadł na ostatnim wolnym miejscu na dziobie. Odrzucili cumę i odepchnęli się lekko, prąd ich poniósł, czasu nie było za wiele i Węgrzy omietli barki smugami świateł latarek. W lekkiej wieczornej mgle światło przebijało się z trudem, widać było snop światła, ale nie jego koniec. Gerasim dojrzał cumy holownika i wydało mu się, że były w bezpiecznej odległości od niego, choć miał je z tyłu za sobą. Fal kilwateru nie było. „G.S. Rakowski” był potężnym holownikiem, w czasie pracy jego śruba wprawiała w ruch tony wody, tworzącej kipiel na śladzie toru statku, bulgotało tam wszystko dość długo i uspokajało się dopiero po przepłynięciu barek. Ale teraz wokół było spokojnie, statek stał na kotwicy, barki także.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, do nikogo nie dotarło, że on, usiadłszy na dziobie łódki, przy zderzeniu z łańcuchem kotwicznym pierwszej barki zniknął pod wodą od strony wewnętrznej między dwiema barkami. Zdążył tylko zaczerpnąć głęboko powietrza, zanim pochłonęła go woda. Sekunda, dwie paniki, nim uświadomił sobie, że ratunkiem dla niego jest zejść jak najgłębiej. Z ręką w górze, żeby nie uderzyć głową w dno barki, odczekał aż kożuszek nasiąknie ciężką, zimną wodą i pociągnie go w dół, tam doprowadził do wyrównania ciśnienia w uszach i zdjął go z siebie w ciągu paru sekund. Buty też mu przeszkadzały, ściągnął je. Wszystko mu przeszkadzało, ale nie było czasu, teraz należało wypływać bardzo powoli i ręką namacać żelazne dno barki, żeby się zorientować, gdzie jest przerwa między sekcjami ciągu holowniczego.
Nasłuchał się już dawniej, że niezależnie, czy ma się rok, jeden dzień lub jedną sekundę do śmierci, zawsze ma się dość czasu, aby zobaczyć swoje życie jak na filmie. Każdym porem skóry, przez którą napierała woda, aby wedrzeć się do zamkniętych przedsionków całego ciała, i każdym kosmykiem włosów, rozwianych podwodnymi wichrami, poczuł, że seans się zaczyna. Serce waliło mu mocno, ruchy, pozwalające mu utrzymywać odpowiedni dystans od dna barki, szybko pochłaniały zapas tlenu z krwi, powietrze w płucach stawało się gorące, nerwy się zelektryzowały i wraz z żyłami i tętnicami nieubłaganie roznosiły żar po całym ciele, pragnącym histerycznie wyskoczyć z siebie. Gdzieś głęboko w mózgu ośrodek woli słał alarmistyczne sygnały do wszystkich organów, zawracał dezerterów, zwierał szeregi i mobilizował niedobitków z rozbitego batalionu świadomości.
I oto, na czarnym jak smoła podwodnym tle, stanął mu przed oczami biały ekran w kształcie ogromnego motyla. Na jego lewym skrzydle była wyświetlana przeszłość, a na prawym – przyszłość. Ciałem motyla była ciemna smuga tego węgierskiego wieczoru dwunastego maja, o godzinie 22,00, jak stało napisane w protokole. Na lewym, osobliwym ekranie był już wyświetlany jedenasty maja, na prawym – trzynasty i na nim widział także siebie, w gorączce, opatulonego kocami w kabinie. „Przeżyłem”, błyskawicznie ocenił sytuację Gerasim. Choćby nawet jutro wszystko miało się skończyć, zostało jeszcze sporo czasu.
Obydwa filmy leciały naraz i równolegle w czasie w stosunku do osi symetrii, którą stanowił dzień dzisiejszy, i przewijały się z coraz większą szybkością. Na obu ekranach przeskakiwały obrazy, słowa, kolory, zapachy, wrażenia, uczucia. Na lewo szło wręczanie dyplomów szkoły morskiej, po prawej widać go podczas wachty na jakimś innym statku i zegar na mostku pokazuje północ, a więc jest już pierwszym kapitanem, na lewo widać walizy, koce i talerze, zmieniają kolejną kwaterę w kolejnej suterenie, na prawo stoi już przy ogromnym kole sterów, a przed kołem pulpit jak w autobusie, a więc jest już kapitanem wodolotu, po lewej stół z czerwonym suknem, przyjmują go do partii, to zaraz na początku po przyjeździe do Ruse, w zakładach tkackich „Weły Piskowej”, po prawej smutna uroczystość przeniesienia go na emeryturę i oddania na złom statku „Swisztow”, po lewej wymachiwanie kilofem i płomienna pieśń, jest na budowie drogi na przełęczy Chainboaz, nielegalnie, bo nie ma jeszcze skończonych 17 lat, toteż na trzeci dzień wpada i każą mu wracać, po prawej już jako emeryt jedzie pociągiem ze wsi do Ruse i wszyscy dookoła płaczą, nieeee, jest przy nim żona Wiktoria w czarnym palcie, w czarnej chustce, otaczającej ze wszystkich stron jej woskowo-siną twarz, jadą na pogrzeb córki Anuszki, ale jakże to, przecież wczoraj słyszeli się przez telefon, nieeeeee, lepiej niech już teraz wszystko się skończy, nie chce dożyć śmierci swego dziecka, przecież chciał jej dać całą swoją miłość, jej i Iwanowi, ale wiadomo, jak to jest z okazywaniem miłości dzieciom przez marynarza, kiedy go nie ma ciągle w domu, nie chce żyć, nie chce się uratować… „Nie możesz tak myśleć!”, woda tłoczy mu do uszu. „Nie możesz, kto inny dał ci życie, kto inny ci je weźmie!”, upomina go ciągnąca go na dół woda i w tym momencie ktoś rusza jego ręką zamiast niego. Znowu widzi te ekrany, po lewej, właśnie zaczął siedemnasty rok, żeni się z Wiktorią, ona ma czternaście, bez welonów, bez strojenia się, bez muzyki, wszystko w wielkim kurzu i kosmicznej ciszy, po prawej, jest w ogródku na wsi, jeszcze ma dość sił, obsypuje ziemniaki na zagonie i zgniata paznokciem stonki pod liśćmi, Iwan mu pomaga, przyjechał na wakacje, jest już docentem, coś mu tłumaczy, że nie lubi szybkiej literatury, że wielka literatura jest powolna i takie tam różności trudne do pojęcia, teraz mają tylko jego, jego uniwersytety są daleko, ale najważniejsze, że żyje, to nic, że idą na noże w sprawach polityki, Iwan jest po stronie tych z brodami, ale i tak się kochają bardzo, po lewej lecą najbardziej kolorowe kadry, razem z chłopakami zaganiają kozy z pastwiska o zachodzie słońca, wspinają się po wysokiej skarpie i oglądają się za siebie, żeby z góry zobaczyć rozpłomienioną rzekę, jakby była ciekłym ogniem, Boże, jakież piękno jest w rzeczach prostych, czegoś takiego nie da się zapomnieć, po prawej przyszli Iwo, Galja, Jana, Wiktor, Gogo, Toni, Werka, Weska, synowe, wnuki i prawnuki, tyle luda, robią sobie zdjęcie na drodze z osiołkiem Petkiem, w środku on z Wiktorią, w ciemnych okularach, na pół ślepą, po lewej pokazują się na ekranie jego matka Ispasa i ojciec Floro, Boże, jacy oni jeszcze młodzi, Gerasim jest jeszcze dzieckiem, wydają mu się ogromni po jego jednej i drugiej stronie, wokół pełno nieznanych osób, wszędzie tumany kurzu i śpiewy, coś pośredniego między muzyką bułgarską, rumuńską i serbskimi szlagierami, to dzień targowy w Widyniu, kiedy to dostał koszulę w zieloną i żółtą kratkę, kupiono mu drożdżówkę z jasnej mąki i jedli gotowaną kurę wiejską, a ten jegomość przed wielkim namiotem ział ogniem, na prawym ekranie, będąc już koło siedemdziesiątki, leży w gabinecie lekarskim na leżance i lekarz mówi do jego syna „rak”, słyszy to słowo i wokół momentalnie robi się tak cicho i tak pusto, świat odskakuje na tysiące kilometrów poza te bezsensowne białe ściany i nie czuje już ani strachu, ani cierpienia, niczego, niczego innego poza przytłaczającą, nieludzką samotnością, ale oto, po lewej jest niemowlakiem, właśnie się obudził z poobiedniego snu, jest ciepło i przytulnie jak zawsze, wyciąga rękę ku poduszce, żeby pogłaskać mamę. Tam jest jednak tylko poduszka, pachnie ciepłem i mlekiem, pachnie mamą, ale mamy nie ma, jest przestraszony, rozgląda się gorączkowo na wszystkie strony po pokoju, ale teraz pokój jest wyłącznie złożoną i nieprzyjazną plątaniną figur geometrycznych, ściany, drzwi, okna, wszystko takie złe i najeżone przeciwko niemu, jakby chciało go pochłonąć, a mamy nie ma, a mamy nie ma, nie ma, i na chwilę przed rozdarciem się aż pod same niebiosa, od niemowlęcych pięt po czubek głowy czuje nieznośną, morderczą samotność, identyczną, jaką odczuwa na prawym ekranie mózgowego motyla. W momencie, kiedy na obu ekranach pokazują się jednocześnie sceny z wydaniem przez niego pierwszego krzyku i ostatniego tchnienia, ręka ślizga się po ostrej krawędzi rufy barki. Ocaleje, uświadamia sobie Gerasim, nie odczuwając radości, wyciska jeszcze z płuc ile się da tlenu, eksploduje pond wodą całą swoją cielesną istotą i, oddychając po raz pierwszy od stu lat, wraz z haustem powietrza wciąga w siebie cały świat, z jego wszystkimi radościami i cierpieniami, z umarłymi i nienarodzonymi, z przeszłością i przyszłością, z całym swoim życiem i z życiem ludzkości. Odkąd świat światem, wszystek był w nim.
Wokół była tylko woda, tylko. Rzeka Dunaj, zapomniawszy o wszystkim w jednej chwili, usiłowała płynąć w najgłębszej ciszy. Słysząc jedynie własny zwierzęcy oddech i usiłując poznać, gdzie jest, wychwycił uchem, że od ujścia Dunaju, od strony morza lub też od Schwarzwaldu, dobiega cichy warkot motorówki i, kiedy dźwięk ten zaczął narastać, pojął, że rzeka rzeczywiście płynie w nim i dzieli go na przeszłość i przyszłość. Wyobraził sobie oba jej brzegi jako skrzydła motyla i poczuł, że jego ciało jest wciąż teraźniejszością. Świat zaczął go powoli opuszczać i jego składniki jeden po drugim zajmowały właściwe sobie miejsca. Ostatnie powróciły na swoje miejsce gwiazdy i pośród przybliżającego się warkotu łódki Gerasim zebrał w sobie dość sił, aby zapamiętać je na zawsze.