Genczo Stojew, Niczym jaskółki

Autor: admin. Kategorie: + Spis powszechny dzikich zajęcy. Antologia opowiadań; Genczo Stojew; Przekłady prozy .

Niczym jaskółki

Był jesienny półmrok, dziewczyna czekała w półmroku, a za dziewczyną i za półmrokiem, na wzgórzach Sakary, płonęło niebo.
Gdzieś tam ojciec, brat i sąsiedzi wstawali zbierać tytoń – ostatnie liście tytoniu. Wstawała także do zbierania sczerniała staruszka. Była matką i dlatego majaczyła mu się często – mimo że urodziła innego. Majaczyła mu się, ale wciąż ciemna. Nawet teraz, kiedy tam wschodziło słońce, znów widział ją sczerniałą.
Nie wiedział, czy żyje, a i listy ze wsi milczały w tej sprawie. Właściwie tak być powinno. Nawet on sam nie wiedział o sobie, dokąd będzie żył. A tu na kaskadzie jest niebezpiecznie. Na wszystkich kaskadach. Zwłaszcza – kiedy pracuje się bez pasa.
Wschodzące słońce wdzierało mu się gwałtownie do oczu. Przed ekranem dalekiej zorzy tkwiła szczupła postać dziewczyny i czerniała przy czarnej kaskadzie rur.
– Ona też jest sczerniała! – rzekł w milczeniu. – Cała, albo prawie cała.
Ale kaskada była blisko, o sto kroków, więc skierował się w tę stronę, a nie ku Sakarze, i wiedział, że stopniowo, wraz ze zmniejszaniem się odległości, czarny kombinezon będzie szarzał, błękitniał. Nie zdziwiłby się, gdyby ujrzał makijaż na wargach, na rzęsach. A nawet uśmiech. Aż w końcu, kiedy będą rozmawiać, ubranie przybierze morski kolor. Tylko że nie od razu: najpierw zorza zabarwi dziewczynę na fioletowo io różowo. I barwy zorzy będą czyste, gdyż po takiej nocy jak ta, dziewczyny jej pomagają – piorą, prasują.
Ale kaskada będzie się zmieniać także: widział nawet jak któraś z tych czarnych rur, rozpiętych nad wykopami i dachami, zabłysła i zadrżała jak pajęczyna – w rytmie jego kroków, widział też jak pajęczyna staje się szronem i jak szron zmienił się w watę szklaną. Wkrótce miały rozkwitnąć w porannym słońcu także i te rury, na których wata była już pomalowana gruntem, a grunt na czarno i żółto – żeby było widać, jaki gaz popłynie do filtrów. Prawdziwie jesiennie miała błyszczeć tego ranka jedynie naga, nieubrana stal, którą montowali wczoraj.
Tych rur było na kaskadzie wszystkiego cztery, nie było piątej i żałował, że tak jest. Gdyby była piąta, myślałby teraz o piątej. I nie widziałby już tego, czego się bał: dziewczyna malała. Malała mu w oczach, z każdym krokiem. Żałował i szedł, i między jednym a drugim krokiem pomachał w jej stronę. Dziewczyna odpowiedziała, ale nic się nie zmieniło: zamiast ogromnieć w jego oczach, malała coraz bardziej. Oto dlaczego potrzebne były inne rury: żeby wszystko nie skończyło się przedwcześnie.
„Uważaj w co grasz! – chciało mu się krzyknąć z daleka. – Uważaj, bo inaczej nie ręczę!”
To nie była gra, to nie była żadna gra, ale teraz powinien ją zobaczyć piękną, piękną za wszelką cenę, a nawet najpiękniejszą. Tylko to nie byłoby grą. Tylko to byłoby uczciwe. Działo się z nim coś niedobrego zawsze, kiedy widział jak ktoś się staje malutki. Mógł zabić kogoś takiego. Wczoraj, kiedy dziewczyna powierzyła mu swoje tajemnice, malała także, ale była za nim. Wtedy odchodzili od siebie i odległość rosłą. Wczoraj to było normalne, a dziś – nie.
– Uważaj, dziewczyno! – powtórzył bezgłośnie z daleka. – być może, że cię rozumiem, ale to nie pomaga. Najważniejsze, że taka mała nic nie jesteś warta. Co mi po tobie?”
A kiedy doszedł do kaskady, dziewczyna była już zupełnie mała, zupełnie przestraszona i szukała plecami rur, przygotowana na wszystko. Podpierała ją żółtość i czerwień, a bluzka była rzeczywiście różowa.
Mężczyzna skinął głową, ona też, ale bez uśmiechu, bez długiej szyi, bez długich nóg i wtedy powiedział:
– Nie bój się, kobiet nie biję! Mężczyzn też. Dałem słowo.
Wciskała się w pnie kolorów i szukała jego spojrzenia ogromnymi oczami, a on, mimo że szukał papierosów i patrzył w dół, wyczuł, że te oczy wyogromniały przez noc jeszcze bardziej, wyogromniały nieprawdopodobnie.
– Ba-a! – usłyszał ją, pstrykając zapalniczką i spiesząc się wypuścić pierwszy łyk dymu, nieprzyjemną mieszaninę niedopalonego tytoniu i benzyny. – Wielkie rzeczy! Zwisa mi!
Mówiła głośno, ale głos jej drżał.
– Poważnie? – spytał i podniósł głowę.
Widział teraz, że drżą jej wargi, że drży całe jej ciało, tylko olbrzymie plamy oczu nie drżały, żeby nie umknęło im nic z tego, co działo się na jego twarzy. Ale na jego męskiej twarzy nic nie musiało się dziać i znów zaciągnął się dymem – tym samym czystym i smacznym, zaciągnął się głęboko i nie spuszczając już głowy powiedział:
– Naprawdę nie boisz się?
– Zwisa mi! – powtórzyła.
– Byłaś chyba zdrowo młócona – rzekł. – Nie powinni cię byli tak młócić. Umiesz kochać.
– Nie byłam młócona – rzekła. – Nikt mnie dotąd nie bił, tylko w sierocińcu, jak byłam mała. Jak czytałeś zeszyty, to wiesz.
– Wiem, wiem – powiedział. – Tylko w sierocińcu! Potem, jak urosłaś, wszyscy byli z ciebie zadowoleni.
– Choćby nawet! – rzekła. – Nikomu nic nie zrobiłam i nikomu nie dokuczałam.
– Ale i tobie, jeśli dobrze rozumiem – rzekł – nikt nie dokuczał! Wszyscy odchodzili w samą porę. Dokładnie w samą porę. Ani dzień wcześniej, ani później.
Nie odpowiedziała od razu i pewnie nie myślała odpowiadać. Patrzyła na niego nieruchomo, ale być może nie na twarz: za nią świeciła jutrzenka i część słońca już wypełzła – jedynie górna część, ale zmuszało to mężczyznę do mrużenia oczu. A chciał widzieć wszystko. Zrobił trzy dalsze kroki ku słońcu i wyminąwszy ją, znów odwrócił się do niej.
Dopiero teraz zauważył jka wyglądały jej poprzednie oczy, a jak wyglądają obecne. Drugich takich oczu – jak poprzednie – nie spotkał nigdzie, ale ona chyba nie znała siebie dobrze. I chyba bardzo się bała tej nocy. Jej ciało pozostało tak jak było – oparte w cieniu czerwieni i żółtości. Tylko twarz wykręciła się w ślad za nim: powoli, ani nie z nadzieją, ani ze strachem, i długa szyja znów urosła – taka, jaka była do wczoraj.
Tym razem ona zmrużyła oczy, zmrużyła je mocno od blasku, ale jakby nie przeszkadzało jej to widzieć. Przez moment pomyślał, że nie szuka ani jego,  ani wschodu słońca, że wpatrzona jest w swoją dal, w swoją drogę, na której spotykała tych wszystkich mężczyzn i chłopców, opisanych w zeszytach, ludzi, których nie zapominała i których wspomnienie stało się od tej nocy wspólne. Być może, razem z innymi oddalał się teraz także ktoś młodszy, lepiej wychowany od niego, wykąpany i w krawacie. W tym momencie zadrżała. Zadrżała jak zmarzluch, jakby była sam na sam z zimnem, jakby nie mogła zrzucić mu z pleców watówki z wesołym „br-r-rr”.
A watówka była ciepła i pięć cienkich zeszytów grzało się zgiętych wzdłuż w miękkiej wewnętrznej kieszeni. Wyjął je stamtąd, przerzucił z ręki do ręki, ale kobieta nie sięgnęła po nie. Może nie widziała. Zadrżała tylko raz jeszcze tak jak stała, oparta o błyszczącą czerwień i żółtość. Dreszcz był długotrwały: od czarnych kaloszy do czarnych włosów, kiedy się skończył, plecy – morskobłękitne i różowe – poszukały wyższego punktu oparcia. Nogi miała znów długie jak przez poprzednie dni: prawą – podpierała się, lewą – przerzuciła przez kolano.
A ponieważ wciąż mrużyła oczy, pomyślał sobie znowu, że rzeczywiście wypatruje w dali czasu niezliczonych obrazów mężczyzn. Ale wraz z tym uświadomił sobie, że takie spojrzenia widział i wcześniej, że oceniał je w ten sam sposób i powiedział sobie wtedy, że czytał o tym wszystkim w jakiejś książce. Wiele lektur pochłonął przez te lata włóczęgi i wiele spojrzeń, więc wszystko przenikało się wzajemnie.
– Palisz, rozkoszniaczku! – odezwała się nieoczekiwanie. – Ćmisz papierosa za papierosem, a nie poczęstujesz!
Podsunął jej pudełko. Kobieta, biorąc papieros, popatrzyła na niego, ale w jej spojrzeniu nie było już niczego, nawet ciekawości. Nie spodziewał się tego i rzekł:
– Słuchaj, Lena, nie odpowiedziałaś mi… Dlaczego wszystko kończyło się tak szybko?
– Żeby się sobie nie uprzykrzać – rzekła. – Ty też mi się naprzykrzaj!
– Nie chcę ci się naprzykrzać, Lena. Ale chcę zrozumieć…
– Nie możesz zrozumieć. W przeciwnym razie wiedziałbyś, że tak należało.
– Jasne, tylko dlaczego było ci potrzeba aż tylu?
Jej spojrzenie wróciło nagle do niego i w ogromnych oczach nastąpiła nowa zmiana: po strachu, który dawno zniknął, pozostała w nich tylko pustka. Dzisiaj w nocy kochałaby się znów, ale z innym.
– Bo wielu mnie kochało, rozkoszniaczku – rzekła. – Oddaj dziennik!
Miał ochotę zachować ten dziennik, przeczytać go jeszcze raz, ale ona śpieszyła się. „Daj, daj!”
Uratowałoby go tylko duże salto. Okazała się dotychczas przygotowana na wszystko.
A co dalej?
Czerwone i żółte maszty kaskady za nią rozbłysły jeszcze mocniej, rozbłysła nawet drabinka sznurowa – mimo że nie była malowana – i oprócz świtu dwie latarnie skierowały się ku nim – jak na maneżu. Zawarczał także motor, byłą to wołga Głównego. Główny skinął ze środka i kiedy głowa podnosiła się jeszcze po pozdrowieniu, kark był już w odległości dwudziestu, trzydziestu metrów. Ręka dziewczyny czekała nadal wyciągnięta po zeszyty, skądś dobiegała rozmowa, przerywana starym kaszlem, ale te błyszczące stalowe maszty jakby wciąż jeszcze podpierały kopułę cyrku; choć z boku, słońce świeciła akurat w tę stronę, drabinka wisiała, dziewczyna była gotowa – w odpowiednim makijażu i stroju, on sam lubił cyrk – bo i jego zawód był akrobatyczny, związany z wysokościami, zręcznością, śmiercią, a i dlatego, ze teraz nadchodziła pora na potrójne salto.
– Hola hop! – zaczął mężczyzna.- Lena, dziennik zostanie u mnie.
– Dawaj, dawaj – rzekła – to po to pisałam go całę życie. Będę jeszcze miała co pisać. Na tobie świat się nie kończy.
– Wiem, Lena – rzekł – na mnie świat się nie kończy, ale ty nie pisałaś go prze całe  życie, tylko wczoraj i przedwczoraj. W oczekiwaniu na wczorajsze. Jeśli chodzi o wczorajsze – muszę przyznać: warta jesteś miliona! A zeszyty są jednakowe – puścili takie do sprzedaży we wsi w zeszłym tygodniu. I kolor długopisu – także. Dla mnie były pisane.
– Choćby nawet – powiedziała i stała się grubiańska. – Wielkie rzeczy. To dla mnie nie pierwszyzna. Wcześniej pisałam dla innego, tylko że wciąż mi je zabieracie.
– Patrzcie ją – rzekł. – Tylko bez nerwów. Przydadzą się nam w górze. Cały dzień będziemy wisieć w górze…
– Jak pająki – powiedziała dziewczyna.
– Może i jak pająki – odrzekł mężczyzna. – To zależy od człowieka. Tylko że ja cię widzę inaczej.
– A mianowicie?
Ale mężczyzna szukał miejsca do siedzenia i nie odpowiedział- Proszę, pan pozwoli! – Zaprosiła go wtedy na ziemię.
Oprócz kolorowych pni kaskady wokół nich widniały także kawałki smoły, karbidu, dmuchawce ze szklanej waty i jaskrawe krople pokostu. Były krople ziarnopłonów i krople kuklików.
Mężczyzna usiadł i znów zapalił papierosa, a skądś ktoś zawołał na niego głośno: „Matio! Matio?”. Odpowiedział: „Cicho tam! Zaraz przyjdę! I dopiero wówczas ujrzał, że był to Szynka, stary kościsty technik od kaskad. „Cicho tam! Idę!” – powtórzył mężczyzna technikowi, a dziewczynie rzekł:
– Posłuchaj dobrze. Powiem krótko. Tam, gdzie piszesz o „Trimontium”, o tej kelnerce – twojej kuzynce i o turystach z różnymi prezentami…
Zamilkł na dłuższą chwilę i spoglądał na ziemi na nienaturalną roślinność, która stała mu się bliska, i na niebieskie spodnie na niej – spodnie, zgrabne łydki i biodra, które znał. Była to także część roślinności jego ziemi i wcale nie pragnął, żeby mężczyźni z prezentami ją znali. Słyszał przyśpieszony oddech dziewczyny i zanim dokończył pytanie, oddech odpowiedział:
– To prawda, to wszystko prawda.
– Ale ty prawie nie masz ubrania, a piszesz o prezentach?
– Miałam, ale później spaliłam.
– Dlaczego? Zdobyte z takim trudem?
– Niby dlaczego z trudem?
– No to ze staraniem?
– Starania też nie było… Ty naprawdę niczego nie rozumiałeś. Po prostu – trzeba było.
– Ale po co?
Nie odpowiedziała i był jej za to wdzięczny. Wydało mu się, że była gotowa powiedzieć: „A z tobą po co?”.
– A to o szybownictwie? O pilotowaniu?
– Też. Gdyby mnie przyjęli, uciekłabym.
– Dokąd?
– Nie wiem. Mój ojciec tak zrobił, jak byłam mała. On…
– Wiem, czytałem – przerwał jej mężczyzna. – Już dosyć.
W tej sprawie też wiedział co nieco. Kiedyś, w czasie przerwy międzysemestralnej, wezwali pewnego studenta, żeby ścigał zbiegów. Była zamieć, on był jeszcze zaspany, kiedy ruszali z wioski w Sakarze. Ale poza tym nie był senny, kiedy w Driandere przemknął cień i kiedy wypróżnił do niego cały magazynek. Cień być może poddawał się, ale on go uprzedził. Przed komisją pytali go: „Mówią, że zbieg był gotów poddać się?”. „Nie wiem, on – tak nagle”. „Byłeś zaspany?”. „Nie byłem zaspany”. „Ale dlaczego osiem pocisków, wystarczył jeden? Pewnie się bałeś?”. „Nie balem się. Wiedziałem, że jest z gołymi rękami”. „Mimo wszystko – dlaczego osiem pocisków?”. „Bo tyle miałem, a ten gad był jeden.”. Ucierpiało tylko stypendium i studia. Potem pili i wielu powiadało, że jest odważny, jeden Matio nie był przekonany do swojej odwagi; odtąd ani razu nie odważył się wrócić na wieś: tamten chłopak był jego sąsiadem, jedynakiem, sierotą wojennym i dostał bezpłatne wykształcenie wojskowe. Oficer starej armii. Nie mógł wrócić Matio na wieś, przerażała go ta sczerniała staruszka – osierocona matka, ale mógł i zimą, i latem wisieć w górze bez pasa ochronnego, wciąż wyżej, ciągle wyżej, żeby sprawdzić, na ile jest odważny i bezinteresowny.
Niekiedy chciało mu się popatrzeć na wieś – ludzi, domy; przychodziła mu wtedy do głowy niedorzeczna myśl, żeby kupić lornetkę i nosić ją z sobą na górę, na kaskadę. Ale były to chwile, w których uświadamiał sobie znów, że także teraz, śnieżny lub jesienny wieczór, w letni lub wiosenny, zrobiłby to po raz drugi. I trzeci. Byle tylko miał osiem nabojów w magazynku. I że zrobi to bez jednej myśli o korzyści…
– Jestem bezinteresowny – rzekł. To nic, że dają mi dużo pieniędzy, wszyscy wiedzą, że jestem bezinteresowny.
– Czy ja ci mówię, że nie? – spytała zdziwiona Lena. – chociaż dostajesz jak minister, ja się z tobą nie sprzeczam… I nie widzę też chętnych na takie pieniądze. Ty chcesz sobie biedy napytać.
– Chwileczkę – potarł czoło. – Chwileczkę… Chodziło o twojego ojca… Wciąż nie chce mi się wierzyć, żeby to była prawda!
– Mnie nikt się nie pytał, czego mnie się chce i wszystko mi jedno czego chcą inni.
– Tak nie można – sprzeciwił się.
– A jak?
Matio nie odpowiedział.
– Wybór tylko w szczegółach – wyjaśniła. – Pięć albo dziesięć dni, z tobą albo z Szynką – nic poza tym!
– Niemożliwe! – rzekł. – Niemożliwe! Nawet z takimi?
– Mój Boże! – wykrzyknęła. – Czy myślisz, że siądę, żeby się samej okryć żałobą? Chyba prędzej byś uwierzył, gdybym kłamała, że jestem nieskalana?
– Fakt – rzekł. – Fakt. Taka rozbieżność… Wszystkim się zwierzałaś?
– Wszystkim, ale w skrócie.
– A dlaczego mnie w całości?
– Dlatego… – rozpoczęła. – Dlatego, że nie masz doświadczenia i sam nie zrozumiesz. To nie to samo co wspinanie się do nieba.
– A po co miałbym zrozumieć?
Nie odpowiedziała od razu, a kiedy znów się odezwała, w jej głosie było znudzenie i złość.
– A dlaczego nie? – Jak już teraz wiesz – przeszkadza ci to? A jak słyszysz od tego, czy owego i jak udajesz głupiego – to może lepiej? I skoro wszyscy sobie szydzą, dlaczego ja mam nie mieć prawa do szyderstwa?
– Dobrze, dobrze – przerwał jej. – Jesteśmy już kwita, co?
– Kwita? Bzdury!
Matio podniósł głowę; nie był zły, i było mu przyjemnie widzieć ją taką piękną i zacietrzewioną. Oczekiwała od niego słów ważnych, słów znaczących, słów podobnych do jej, a on uśmiechał się do niej tylko i potakiwał: „Tak, tak! Właśnie, właśnie!” Zaczynał ją na dodatek złościć jego uśmiech – z cichymi zmarszczkami w kącikach ust, w załamaniach głosu, i była gotowa do kłótni jak może nigdy dotąd, ale daleko od nich Szynka znów zawołał jego imię. Matio odpowiedział: :Cicho tam! Zaraz!, wstał, otrzepał się i rzekł:
– Tak czy inaczej, zaczynajmy!
– Zrozumiano – odrzekła.
I spojrzała w górę na rury, które wyrastały pionowo, żeby po piętnastu metrach pobiec pod kątem prostym ponad dachami, w kierunku oddziału filtrów. Cały dzień miała wisieć na tych rurach, przyczepiona do nich rzemieniem, i okręcać spiralę szklanej waty, żeby gazy zimą nie wystygły, żeby docierały do filtrów ciepłe.
– Będziesz niczym jaskółka na drucie! – powiedział jej Matio i Lena wzdrygnęła się.
– Drut jest krótki, Matio…
– Krótki? Drut zależy od mnie, Lena… W całej Bułgarii ja te druty naprawiam.
Lena popatrzyła na niego z niewiarą – to pewne, w końcu mieli pracować dalej. Machnął znów ręką w stronę Szynki i rzekł:
– Ostatnie pytanie?
I tak patrzyła na niego. Mógł pytać o co chciał. Ale Matio zapytał:
– Syfilisu nie miałaś?
O to zapytał Matio – cicho i prosto: czy nie miała syfilisu.
Nie zrozumiała.
– Syfilisu? – powtórzył. – Czy miałaś robioną próbę Wassermanna?
– Ale dlaczego? Zachrypiała bezgłośnie Lena. Coś stało się w jej pięknej szyi i tam powędrowały jej ręce.
Matio chciał wyjaśnić, ale nie było potrzeby. Ręce szybko opadły w dół i powiedziała mu dostatecznie jasno:
– A choćbym i miała, kochasiu, za późno pytasz! Wczoraj trzeba było pomyśleć! I przedwczoraj – w tarninie! – Teraz już krzyczała i krzyczała nie do niego, do technika: – Hej, staruszku, boisz się syfilisu? Bo ten tutaj się boi! Ten odważniak! Co to wspina się z odpiętym pasem po rurach, po dziewczynach…
Matio podszedł do niej.
– Nie chodzi o mnie – powiedział jej w twarz. – Słuchaj: nie chodzi o mnie!
Ponieważ jednak nie słyszała, potrząsnął nią za ramiona. Potem wpił w nią palce.
W momencie bólu i strachu, kiedy umilkła, żeby zaczerpnąć tchu, a także w momencie przed nowym krzykiem, rzekł:
– Dzieci, Lena! Chodzi o dzieci! Dzie-ci! Dzie…
Nie krzyczała już więcej. Oczy rozszerzyły jej się bardzo, nieprawdopodobnie, jakby widziały go po raz pierwszy. Jęknęła. Jęknęła głęboko, całym ciałem, całą duszą, życiem.
Potem, kiedy ją puścił, zostawszy sama, bez jego rąk, Lena zachwiała się. Pochwycił ją i znów zostawił, gdyż technik czekał i patrzył.
Matio ruszył do niego, ale ona także poszła za nim. Teraz nie chwiała się, ale trzęsło nią.
Wówczas zawrócił ją do podnóża kaskady. Chciał, żeby usiadła, żeby odpoczęła.
– Odpocznij – powiedział. – Ja zaraz, w tej chwili!
– Nie chodź! – odpowiedziała Lena. – Matio, nie chodź!
– Dlaczego? Ja teraz, zanim odpoczniesz…
– Właśnie teraz, Matio! Właśnie teraz nie chodź! Jego oczy…
– Głupstwa, Lena, głupstwa! Nie chciej, żebym wierzył oczom.
Matio zrobił krok w stronę Szynki.
– A w duszę, Matio, wierzysz?
Zatrzymał się.
– A jak inaczej! W dobro! Co po nas w przeciwnym razie? Co?
Było mu dobrze. Gdyby mógł, przedłużyłby tę chwilę, żeby ją przeżyć do końca. Wiedział, że jest pożytecznym człowiekiem, że jest wszędzie pożądany. Wielcy ludzie prowadzili wojny o to, kto ma go wziąć. Ale nie przypuszczał, że jest zdolny obdarzać taką radością i taką nadzieją, że aż mógłby nimi zniszczyć człowieka.
Nie chciał niszczyć Leny, a ona leżała wśród jaskrawych metalowych sklepień i trzęsła się cała. Dopiero teraz zobaczył, po tylu dniach, że jej biała bluzka jest żabotem i zobaczył żabot, ponieważ trząsł się najsilniej.
– Tylko dwie minutki! – powiedział jej Matio. – Dwie minutki i – przychodzę!
– Dwie minutki będzie ci ględził o mnie, a ty będziesz go słuchał…
Tak powiedziała mu Lena; poderwała się natychmiast; chwyciła małą drabinkę sznurową; drgania, w które wprawiało drabinkę jej ciało, wspięły się pierwsze; dwadzieścia metrów w pionie; potem przebyły setki nowych metrów, nad wykopami i dachami – horyzontalnie.
– Przywiąż się dobrze! – krzyknął Matio  za nią.
– Nie – odrzekła. – Bez pasa – jak ty!
– Ty nie umiesz! – krzyknął znowu. – Ja umyślnie. Mam powody, to dlatego!
Lena zatrzymała się, ale żabot i drabinka drżały nadal.
– Ja też dlatego – rzekła. – Poczekam aż ty mnie przywiążesz. Pośpiesz się! – i sama pospieszyła w górę.
A Matio rzucił się do Szynki:
– Sterczysz tu jak kołek, sterczysz i ani drgniesz. No, to dzień dobry!
– Masz ty rozum w głowie? – zgromił go Szynka. – Bronię cię przed pośmiewiskiem. Gdyby nie ja, już byś się z nią przespał.
– I to ma być pośmiewisko! Czego chcesz?
– Niczego nie chcę, ale ty, jeśli chcesz mieć watę na dzisiaj, musisz ją wziąć przed ósmą. A jeśli chcesz zaliczkę – wpadnij koło pierwszej.
– Czyżby dziś był piętnasty?
– Cały dzisiejszy dzień jest piętnasty – do północy. Masz prawo odegrać się.
Nocami po zaliczkach i wypłatach czwórka do pokera ożywiała się i teraz po tylu przegranych było sprawiedliwie, żeby Matio szukał rewanżu.
Ale nawet nie pomyślał o tym. Odwrócił się, oświetlony słońcem, do tyłu i zawołał: „Lena! Lena!” i zobaczył ją w górze, obejmującą biodrami rurę, z odpiętym rzemiennym pasem. Usłyszała nawoływanie i patrzyła na niego, cała skąpana w porannym słońcu. Loki na białym żabocie znów różowiły się i zdradzały jeszcze płacz ciała.
– Dziś jest piętnasty, piętnasty! – krzyknął Matio z dołu. – Zaliczka! Chcesz iść do „Trimontium”?
Rozmawiali o „Trimontium” zanim jeszcze dziennik został napisany. W brygadzie była taka tradycja: kiedy jakiś nowicjusz dostawał pierwsze pieniądze, przepijano je gdzieś z całą brygadą, w którymś z większych miast albo też w małym mieście – jeśli był tam cyrk. Płowdiw czy Burgas, Chaskowo czy Charmanli – wszystko należało do nich, zawsze gdzieś mógł być cyrk. Pieniądze przepijano co do grosza, a potem brygada żywiła nowicjusza do następnej wypłaty. Matio pytał się jej: „Ty, Lena, na pewno będziesz chciała do Płowdiwu, do „Trimontium”? „Możliwe” – powiedziała. Ale to było dawno, wówczas jeszcze nie spali w trawie wśród tarniny i dziennik nie był ani napisany, ani przeczytany. Teraz „Trimontium” dla obojga był nie tylko nowoczesnym lokalem, o przyciągającej turystów starożytnej nazwie. Był także ciemnym lasem z mnóstwem zdradliwych ścieżek, tylko jedna jedyna i prawdziwa ścieżka mogła wyprowadzić z niego człowieka, a Matio wołał do Leny, żeby wrócili tam, gdzie wszyscy mogliby ją znać i gdzie zrozumiałby znaczenie każdego skinienia, każdego uśmiechu.
Lena milczała w górze, nie mówiła ani „tak”, ani „nioe” i jkaby znów patrzyła gdzieś daleko.
– Boisz się? – zawołał z dołu Matio.
– O ciebie – rzekła. – O ciebie się boję.
– No, to uwijaj się – krzyknął. – Zróbmy za dziś i za jutro. O, właśnie! O, właśnie! Pokażmy Szynce, że jesteśmy do wszystkiego.
I znów widać było jak trzęsie się jej żabot dwadzieścia metrów nad nimi, i jak jest przygryziona dolna warga, i jak jelito szklanej waty przechodzi szybko z lewej do prawej ręki, z prawej do lewej, żeby objąć rurę miękką białą spiralą. I jak, dosiadłszy nagiej rury, Lena przesuwa się do tyłu, żeby zrobić przejście dla spirali. Przy każdym przesunięciu odpięty rzemień kołysał się. Odpychała się dłońmi do tyłu – w takich chwilach biodra pod spodniami robiły się cieńsze, a potem znów pęczniały, mocno przyciskając stal.
Patrzył na nią z dołu Matio, patrzył na nią Szynka, patrzyli na nią z pewnością i inni, gdyż było przyjemnie na nią patrzeć, a Szynka rzekł:
– Jakby tak człowieka tymi biodrami ścisnęła – koniec z nim!
– Nie bój się – rzekł mu Matio, nie spuszczając z niej wzroku. – Tobie to nie grozi.
– Pewnie – rzekł Szynka. – Ale ja poczekam. Nie na takie czekałem. To na nią nie poczekam?
Matio czytał gdzieś kiedyś, że w takich chwilach wszystko przed oczami zachodzi mgłą. I kiedy przeniósł swoje ciężkie spojrzenie na Szynkę, i kiedy wymawiał: „Zamknij się, skurwysynie!”, mówił sobie, że być może są wyjątki, bo i teraz, jak i przy wcześniejszych bójkach, nic nie zachodziło mgłą, wszystko nabierało nieprawdopodobnej ostrości. Wśród wyraźnych różnokolorowych linii rur, wśród wyraźnych różnokolorowych barw na dziewczynie, widział jak zolbrzymiałe czarne powieki otwierają się, i jak spod prawej wypływa czarna łza. W niezwykły sposób widział też Szynkę – tak, że nie mógł mu powiedzieć: „Szakal!”. Długi i patykowaty, stał naprzeciwko i ani myślał ustąpić. Oczy miał nie niebieskie, lecz szarozielone, a zimny szarozielony blask nie był w nich bluffem, jak przy pokerze – widział szansę pokazania swojej siły. Kości prawej pięści zginały się dziwnie, jakby były dwa przeguby, i dla Matia znaczyło to, że te kości były kiedyś łamane, może przy upadku z kaskady, ale może też w bójce.
Matio uświadomił sobie wyraźnie, że tamten człowiek nie jest podły, ale to, że cierpień mogą przysparzać także ludzie, którzy nie są podli, niczego nie załatwiało. Jego życie, tak jak przemyślał ubiegłej nocy, zaczęło się czysto i nie było źle, żeby wszyscy zostali ostrzeżeni. Po tej bójce wielu będzie go unikało i w gospodzie, i przy pokerze, ale tym lepiej. Tego właśnie potrzebował.
– Powtórzysz? – rzucił mu cicho Matio.
– Po co? – odrzekł Szynka. – Źleś słyszał?- Powtórz, Szynka – rzekł znów Matio i pomyślał w tym momencie, że być może go poprosi. Czegoś mu brakowało, żeby zacząć i szukał wsparcia.
– Skoro tak bardzo chcesz… tylko że ja nie powtarzam. Powiem więcej.
– No to mów! – rzekł Matio i znów odkrył w swoim głosie prośbę.
– Ona nie przyjechała tu sama – zaczął Szynka i wysunął do przodu lewą rękę. Chciał być przygotowany. – Przysłali ją tutaj.
– Wiem – rzekł Matio. – Dziesięć osób. Przysłali jako pomoc. Każdy o tym wie.
– Ale właśnie ta duszyczka – wskazał głową w górę – ona właśnie jest tu przymusowo.
– Niczym w obozie, co? – Matio poczuł w sobie siły.
– To ty powiedziałeś – rzekł Szynka i coś zgasło w jego oczach.
– Ja tego nie powiedziałem.
– A co powiedziałeś?
– Że kurwa. To powie…
Wtedy Matio zamachnął się. Jego ręka odrzuci łado tyłu surową twarz Szynki, ale ten nie upadł. Matio uderzył po raz drugi, ale nie wyszło mu i teraz on poczuł ból, i to nie na twarzy, lecz w goleni prawej nogi. Ten ból zgiął go w pół, przyciągnął ręce do siebie i tak skurczony stwierdził, że się pomylił co do tamtego, że tamten naprawdę jest szakalem i podłym typem i powiedział mu to, nie patrząc w jego stronę, i usłyszał jego odpowiedź.
– Ale moja prawa jest złamana, Matio. To ty jesteś podły, że na to liczysz.
– Wybacz, szefie – Matio powoli podniósł głowę. – Przepraszam.
Wciąż tak powoli wyprostował się i wsadził swoją prawą rękę do kieszeni. Żeby było uczciwie, prawa ręka nie wchodziła w grę. W następnym momencie skoczył do przodu i jego but przerzucił ból na goleń Szynki. But pracował nadal także później, kiedy Szynka padł zupełnie podcięty, kiedy leżał rozciągnięty na plecach, długie ręce zostawiły nogi, żeby uchronić głowę. Wtedy Matio przestał. Przestał z uniesioną nogą, a kiedy opuścił ją, był już odwrócony do Szynki plecami.
Wszystko przybrało swój poprzedni wygląd, uspokojone, bez zbędnej ostrości kolorów i form, i na twarzy Leny nie było żadnej czarnej łzy. I było dobrze, że było tak, i czekało ich dzisiaj dużo pracy, a ponieważ Lena nie pracowała – była nieruchoma w górze nicy część tej kaskady, krzyknął: „Dalejże! Dalejże!”.
I Lena znów zaczęła owijać rurę watą, a dolny koniec białego jelita kołysał się między ziemią a nią i te kołysania stawały się coraz częstsze, coraz krótsze, gdyż jelito skracało się. Spirala zajęła wolne miejsce. Lena znów położyła dłonie, żeby się odepchną do tyłu i w tym momencie Matio usłyszał jednocześnie dwie rzeczy: kroki za sobą i swoje imię, które dobiegło od kaskady.
I zobaczył Szynkę wyprostowanego – jak przystępuje do niego długim żelazem w ręku. I znów usłyszał krzyk z kaskady: „Matio! Matio!”. Ale teraz był mu potrzebny nie krzyk, lecz coś równie długiego i mocnego jak żelazo naprzeciw i ponieważ nie zobaczył niczego takiego, cofnął się do tyłu. Cofnął się jeszcze raz, szukając znów po ziemi, nie spuszczając z Szynki oczu.
Matio stanął. Chciał założyć ręce na piersi i powiedzieć” „No, dobrze, jestem bezbronny, możesz mnie zabić”. I wiedział, że żelazo opadnie równie powoli w dół, i że usłyszy: „Ba, Bardzoś mi potrzebny!”. Ale miał czas na wszystko, założył ręce na piersi, zaczekał uśmiechnięty i podniesione żelazo zawahało się zanim jeszcze usłyszało jego głos.
Właśnie w tych chwilach oczekiwania, wahania, kiedy obydwaj milczeli, rozległ się straszny jęk na kaskadzie. Gdzieś za Matiem spadało coś wielkiego i spadając, wołało jego imię: „Matioo!”.
Zobaczył między sobą a niebem roztańczone formy i barwy. Coś nie było już tak jak wcześniej. Elena spadała z rozwianymi włosami, z rozwianym rzemieniem i wyciągnięte przed siebie ręce nie chwyciły rury.
Krzyk był straszny, ale krótki i został przyjęty przez ziemię jak morskobłękitna błyskawica. Lena spadała jakoś lekko i kiedy obydwaj mężczyźni biegli do niej, ona zwróciła już do nich głowę, żeby zobaczyć co się stało. A kiedy Matio przykląkł nad nią, wargi powiedziały:
– A więc nic ci nie jest? Nic?
– Nic mi nie jest, Lena, takim jak mnie nic się stanie. Ciebie też doprowadzimy do ładu, zaraz zawołamy lekarza.
– Mój Boże – rzekła – a ja się przestraszyłam.
– Dlaczego się przestraszyłaś, dziewczynko? – zapytał Szynka. – Za kogo nas masz?
– Ona nas nie zna, Szynka – powiedział Matio. – Jest tu dopiero piętnaście dni… U nas nie obejdzie się bez atrakcji? U nas… Ale ona też sobie pozwoliła, co?
Lena skończyła swoją atrakcję. Leżała, milczała i patrzyła na nich uspokojona. Uwierzyła im być może, albo po prostu w ciągu tych ostatnich chwil dowiedziała się o nich wielu nowych rzeczy. Szynka położył rękę na jej włosach.
– Zaraz polecę, dziewczynko – rzekł i cofnął rękę, gdyż zobaczył, że Matio patrzy właśnie tam.
– Wybacz, maestro, nie chciałem.
– Stój! – powiedział mu Matio. – Pogłaskaj ją jeszcze raz.
– szynka znów dotknął jej włosów, śledząc Mati. A Matio rzekł:
– Zaraz cię wezmą, zabiorą od nas. Ale ty myśl przez ten czas, gdzie pójdziemy oboje.
– Nie zasługuję – powiedziała cicho Lena. – oszukałam cię, a nie powinnam…
– Jak to oszukałaś mnie? – pogłaskał ją tym razem Matio. – Przecież opisałaś ich wszystkich?
– Tamtych nie kochałam – wyjaśniła Lena. – Tylko jednego przed tobą tak naprawdę, ale nie chciałam cię urazić. Nie wiedziałam gdzie jesteś… Gdybym wiedziała…
– Dobra, dobra – rzekł Matio. – Rozkazuję ci! Myśl, gdzie pójdziemy! Oboje!
Nie widziała go już i odpowiedziała jakby Szynce.
– No pewnie, będę myśleć! Niczym jaskółki…
Potem zadrżały jej lekko nogi, także ramiona. To drżenie udzieliło się także żabotowi jako cichy, radosny płacz i ustało.

. . : : M E N U : : . .

Przekłady i Publikacje

. . : : L I N K I : : . .