Emilian Stanew, Kozioł

Autor: admin. Kategorie: + Spis powszechny dzikich zajęcy. Antologia opowiadań; Emilian Stanew; Przekłady prozy .

Kozioł

                Przed laty, wysokie, skaliste szczyty Dżendemu przemierzało stado kozic. Przewodził mu potężny cap o ciemnym grzbiecie i dużych czarnych rogach, zakręconych jak haki. Kiedy spostrzegał niebezpieczeństwo, cap gwizdał przez nos i kozice zrywały się do szalonej ucieczki, po czym znikały w strasznych przepaściach Dżendemu.
Pomak[1] Kara Ibraim chodził co drugi dzień kłusować w te okolice. Wychodził z szałasu jeszcze o zmroku z kozim workiem pod pachą, z rakami na kierpcach i małą torebką, którą przywiązywał z tyłu do pasa. Był w niej kawałek chleba, główka cebuli i kilka nabojów. Strzelbę – starego tureckiego mauzera – Kara Ibraim chował po różnych szczelinach skalnych. Z tą strzelbą czatował wysoko na najeżonych i niedostępnych zboczach Dżendemu. Serce Kara Ibraima było zdrowe, toteż nigdy nie kręciło mu się w głowie, nogi niosły go lekko i pewnie po najbardziej niebezpiecznych ścieżkach, a oczy jego były jak oczy orła. Wystarczyło, że przyłożył do nich dłonie i obracając powoli głowę, obrzucił wzrokiem jakieś dalekie skały, żeby dostrzegł kozice. Leżące na jakiejś półce skalnej kozice z trudem można było odróżnić od skał, ale Kara Ibraim miał wprawne oko i mylił się rzadko. Zaczajał się na stado na pobliskich ścieżkach i ostry wystrzał mauzera rozlegał się po Dżendemie, powtarzany przez echo raz, drugi i trzeci. Rzadko zdarzało się, żeby upatrzona kozica nie podskoczyła w górę i nie padła na grzbiet. Kara Ibraim ściągał ja w bardziej dostępne miejsce, ciął na kawałki, wkładał mięso do worka i gdy ściemniło się, zanosił do domu. Przetrzebił tak całe stado. Tylko kozioł chodził nadal po niedostępnych szczytach.
Na tego kozła Kara Ibraim zmarnował wiele dni i wciąż nie udawało mu się go zabić. Kozioł pilnował się jak diabeł i ani razu Kara Ibraimowi nie udało się do niego strzelić. Zdarzało się, że pokazał się na chwilę gdzieś na szczytach między delikatnymi, przepływającymi jak mgła obłokami. Pokazał się i znikał. Kiedy indziej wyskakiwał skądś nagle i zanim Kara Ibraim podniósł strzelbę, kozioł znikał, jakby zapadał się pod ziemię. Kara Ibraim widział go wszystkiego może z dziesięć razy, ale ani razu nie udało mu się wziąć go na muszkę.
Pewnego październikowego ranka, na dwie godziny przed świtem. Kara Ibraim wstał i zaczął szykować się na polowanie. Jego żona, Hatidże, która spała na podłodze razem z trójką dzieci, otworzyła oczy i zobaczyła go szperającego po okopconej, prześmierdłej kwasem izbie. Kara Ibraim wziął z półeczki żelazne raki, naboje i woreczek z tytoniem, włożył chleb do torby i miał już wyjść.
– Dokąd idziesz, Ibraimie?- spytała Hatidże, choć dobrze wiedziała, że idzie na polowanie.
– Idę zabić capa – odrzekł cicho Kara Ibraim, żeby nie zbudzić śpiących pod derką dzieci. – dziś w nocy Allach zesłał mi piękny sen. Śniło mi się, że zabiłem tego starego diabła i dziś na pewno go zabiję.
– Ech, Ibraimie, przez to polowanie jesteśmy najbiedniejsi w całej wsi. Płot przed domem rozwalony od łońskiego roku, w domu ani mąki, ani drzewa, a zima nadchodzi – powiedziała Hatidże, ale Kara Ibraim nie wysłuchał jej nawet do końca, wziął czym prędzej kozi worek i skierował się w stronę Dżendemu, którego mroczne wierchy ginęły w ciemnym jeszcze niebie.
Kiedy rozwidniło się i Dżendem rozbłysnął niebieskawymi przepaściami i oświetlonymi słońcem białymi szczytami, Kara Ibraim dotarł do miejsca, gdzie chował strzelbę. Wyciągnąwszy ją ze szczeliny i wytarłszy dłonią lufę, ruszył lewym brzegiem wąwozu. W dole między olbrzymimi kamieniami pieniła się rzeka, ale nie było słychać jej szumu, gdyż wiał silny wiatr. Kara Ibraim szedł pod wiatr ze spuszczoną głową – zgrabny, lekki, trochę przygarbiony w ramionach. Brudna chusta na głowie trzepotała jednym końcem jak skrzydło motyla. Pod nią surowym i szklanym blaskiem świeciły jego ostre, jasnoszare oczy.
Wspiąwszy się na jedna ze skał, stał się podobny do ogromnego kołpaka, postawił strzelbę przy sobie, położył się na brzuchu i uważnie przeszukał wzrokiem wszystkie półki i załomki skalne za rzeką. Wiedział, że w taką wietrzną pogodę kozioł nie ułoży się z tej strony, lecz będzie wolał zacisze po przeciwnej. W tym żlebie Kara Ibraim widywał go najczęściej.
Przeciwległe skały, zatopione w zimnym cieniu, wyglądały jak olbrzymie potwory, rzucone bezładnie jeden na drugiego. Gdzieniegdzie zieleniła się na nich kosodrzewina, żółciły się plamy porostów i ciemniały głębokie szczeliny. Dołem pędziła z hukiem rzeka, a wysoko po błękitnym niebie przepływały poszarpane i kosmate chmury.
Kara Ibraim przyjrzał się każdemu załomkowi, każdej kotlince i każdej półce skalnej, ale kozła nie było. Wiatr huczał w wąwozie i uderzając w kamienną pierś gór, przeskakiwał za grzbiet, nad którym szybował jak strzała orzeł. Maleńki jak kreseczka ptak znikał między chmurami.
Kiedy indziej w taką pogodę Kara Ibraim wolałby zostać w domu, ale teraz przyszło mu do głowy, że zaskoczyć kozła będzie najłatwiej, gdyż silny wiatr będzie przeszkadzał zwierzęciu dobrze słyszeć. Kara Ibraim poleżał jeszcze trochę na skale i przekonawszy się, że nie ma sensu czekać tu dłużej, zsunął się po kamieniu w zacisze, żeby zapalić papierosa. Wyjął woreczek z wyprawionej skóry z ciętym tytoniem, skręcił w gazetę papierosa i długo uderzał krzesiwem, zanim hubka zapaliła się. Za skałą nie wiało, słońce ogrzało połataną kurtkę i rozgrzało zimną lufę opartej o skałę strzelby.
– Straszny diabeł, straszny diabeł, ale wpadnie mi dzisiaj nam muszkę, wpadnie… Allach wie co robi – mamrotał Kara Ibraim, ssąc papierosa, i niespokojnie przesuwał wzrokiem po przeciwległych skałach. Nie opuszczało go wspomnieniu snu z tej nocy. Śniło mu się, że zabił kozła jednym strzałem pod łopatkę, a kozioł, upadłszy na grzbiet, patrzył na niego żółtymi, wstrętnymi oczami i mówił coś ludzkim głosem.
Nagle kara Ibraim drgnął, jego chuda twarz, zarośnięta rudawą broda, rozpromieniła się i oczy zabłysły radością. Kozioł był tam, w skałach naprzeciwko. I nie w tym miejscu, gdzie go szukał, na półkach skalnych, nie – tym razem położył się wysoko, przy samej krawędzi szczytu i wygrzewał sobie grzbiet na słońcu. Kara Ibraim rozpoznał go po połysku – kozioł poruszył się, grzbiet zabłyszczał i zdradził go.
Kara Ibraim nie przestał palić, póki papieros nie oparzył go w wąskie, blade wargi. Obiegł wzrokiem każdy załomek naprzeciw: krok za krokiem kreślił drogę, na której będzie mógł przyczaić się na kozła. Głowa Kara Ibraima pracowała szybko, ale spokojnie. Strzelać stąd nie było sensu – odległość wynosiła co najmniej pięćset metrów, nie trafiłby, choć mauzer trafiał i dalej. Iść po tej stronie, dopóki nie zrówna się z kozłem, było nierozważnie – kozioł natychmiast mógłby go zauważyć. Pozostawał tylko jeden sposób – zawrócić, przejść przez rzekę na tamtą stronę – wiatr wiałby Kara Ibraimowi w plecy i sprytny kozioł mógłby go zwęszyć. Kara Ibraim postanowił iść nie w kierunku wiatru, a na przełaj, pokonując skały z najtrudniejszej, ale za to najdogodniejszej do zaczajenia się strony.
„Ech, wola Allacha” – postanowił i chwyciwszy za strzelbę zszedł w dół rzeki, przeszedł ją i chociaż zamoczył się, nie zwrócił na to żadnej uwagi. Potem Kara Ibraim zaczął wspinać się powoli po skałach. Musiał iść cicho, stąpać na pewne miejsca i nie obsuwać nogami kamieni. Schodził cały Dżendem, ale ani razu nie przyszło mu do głowy, że kiedyś będzie wspinać się po tych skałach, gdyż wydawały się niedostępne. Kara Ibraim pełzał na czworakach z rakami na kierpcach, a wtedy, kiedy trzeba było przejść nad przepaścią, wyciągał ręce, wczepiał się w zimną skałę i centymetr po centymetrze posuwał się naprzód. Tym sposobem pokonał połowę odległości, która dzieliła go od kozła. W końcu zgodnie z przewidywaniem zbliżył się na odległość strzału. Kozioł nie był daleko – dzielił ich tylko wąski, ostry, wyszczerbiony grzbiet i wystarczyło wdrapać się tam, a Kara Ibraim mógłby go zobaczyć. Czekał na tę chwilę z niecierpliwością, ale czekał też ze strachem. Nie wiadomo było, czy kozioł go nie wyczuł.  Bez sapania i szmeru Kara Ibraim przepełznął jak kot po skalistym grzbiecie, znalazł najniższy punkt, nad którym mógł wysunąć głowę, a potem wstrzymując oddech i czując dreszcze na całym ciele, wyjrzał. Kozioł był na krawędzi szczytu, o sto metrów od niego. Położył się między dwoma głazami tak, że widać było tylko środek jego ciała i głowę z czarnymi zakręconymi do tyłu rogami.
Serce Kara Ibraima zabiło jak młot, krew zawrzała radośnie, a w oczach zabłysła drapieżna radość. „Allach wie co robi” – pomyślał sobie, przecisnął tylko cienką rurę mauzera przez szparę w skale i zaczął celować. Skierował najpierw ostrą muszkę w głowę kozła, ale zawahał się. Głowa była małym celem, mógł nie trafić, lepiej było celować w ciało. Kara Ibraim uważnie umieścił na zrównanej z celownikiem muszce jasnobrązową plamę, którą wyraźnie było widać między dwoma głazami, zaczerpnął tchu i ciężki mauzer, uderzając go w ramię, podskoczył w górę. Wiatr natychmiast stłumił huk wystrzału w żlebie. Kozioł zerwał się, krótka sierść na grzbiecie rozwiała się i zad poderwał się do zawrotnej ucieczki. Kara Ibraim nie wierzył własnym oczom.
Przeskoczył przez skalny grzbiet i podszedł do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą leżał kozioł. Około dziesięć metrów dalej skała była spryskana krwią.
– Sen nie może mnie zwieść – wyszeptał Kara Ibraim i rozjuszony zaczął tropić krwawy ślad, który prowadził w przepaść. Miejsce było wilgotne i mroczne, skały opadały niemal pionowo ku rzece i tylko pośrodku, gdzie tworzyła się głęboka rozpadlina, podobna do ogromnego rozbitego garnka, był ciasny i równy pas. W dole, pod skałami, błękitniało urwisko i gdzieniegdzie jak zielone plamki widniała kosodrzewina. Kara Ibraim dotarł do przepaści i zobaczył, że krwawy ślad biegnie dalej na drugi jej koniec. Wiedział, że za tą przepaścią skały opadały w głęboką jak krater kotlinę, na której dnie błyszczało jezioro. Jeśli sądzić po krwawych śladach, ranny kozioł nie mógł dojść dalej niż do jeziora i, ponieważ wszystko dookoła widać było jak na dłoni, Kara Ibraim odkryłby go łatwo. Pozostawało tylko przejść przez przepaść.
Kara Ibraim skrócił rzemień strzelby i mocno przytwierdził ją do pleców, przyciągnął znoszony, wytarty pas i czując, że ręce i nogi drżą mu ze zmęczenia, a z niecierpliwości i wściekłości zalewa go pot, zaczął posuwać się w stronę przepaści. Wczepiał się rękami w skałę, wykorzystywał zręcznie każde pęknięcie i każdą wypukłość i tak udało mu się dotrzeć do wąskiego i równego pasa. Ale pas ten kończył się o kilka kroków od drugiego skraju przepaści wydętą i pożółkłą skałą. Wiatr nawiał pod nią suchą trawę. Kara Ibraim wyprostował się, pomagając sobie drżącymi rękami i, szukając gdzie by zaczepić nogę, zaczął obchodzić skałę. Piędź po piędzi, przylgnąwszy piersią, przesuwał się do przodu i dotarłszy do najtrudniejszej części skały, wyciągnął szyję i zobaczył, że przed nim ciemnieje mała pieczara. Przyszło mu wtedy do głowy, że kozioł skrył się w niej, i nagle poczuł niepojęty strach. Ale co mógł mu zrobić ranny kozioł? Czyżby Kara Ibraim mógł się go bać? I dalej wdrapywał się i pełznął ku pieczarze.
Kozioł był tam rzeczywiście. Z przestrzelonego brzucha ciekła krew, tworząc pod nim ciemną kałużę. W wytrzeszczonych, czujnych oczach zwierzęcia widniała śmiertelna trwoga. Klęknąwszy na tylnich nogach, słuchało jak Kara Ibraim dyszy o pół metra od wejścia do pieczary. Boki mu drżały, sierść na karku zjeżyła się. Oto już palce pomaka wczepiły się w kanciasty kamień przy wejściu i kozioł cofnął się przerażony do ciasnej i płytkiej pieczary. Wysunął język, oblizał się i parsknął. Owinięta w brudną chustę głowa Kara Ibraima pokazała się przed pieczarą – wparł się kolanem w półkę skalną i zamierzał wejść do środka. Ale lufa strzelby zaczepiła się o skałę i przeszkodziła mu. Wtedy oszalały z przerażenia kozioł zagwizdał głośno przez nos i z całych sił rzucił się do wyjścia. Szara masa uderzyła Kara Ibraima w piersi i oderwała od skały. Poleciał w dół i gdy koziołkował i wymachiwał bezradnie rękami zobaczył, że kozioł też wije się w powietrzu, ale wydało mu się, że kozioł nie spada, lecz wznosi się do nieba, jakby udawał się do Allacha, a jego posyłał na ostre kamienie urwiska.



[1] Pomak – poturczony Bułgar wyznania muzułmańskiego (przyp. tłum.)

. . : : M E N U : : . .

Przekłady i Publikacje

. . : : L I N K I : : . .