Dimityr Wylew, Pobasztima

Autor: admin. Kategorie: + Spis powszechny dzikich zajęcy. Antologia opowiadań; Dimityr Wylew; Przekłady prozy .

Pobasztima

I

           Jeszcze przed świtem pojawił się jałowy wiatr i przeniknąwszy do stacji pomp, ukąsił prawą łopatkę Nabora, w której były dwa, czy trzy słabsze nerwy. Nabor założył palto, zatrzymał pompę i skierował się ku płaskowyżowi nad doliną, gdzie brygada Nikoły Pobasztimy siała słonecznik. Zobaczy, czy naprawdę brygadzista zachowuje się nieludzko. Po drodze zapiął palto. Albo tak mu się wydało przed dwoma ,czy trzema dniami. Wtedy tamten przyszedł do stacji pomp i przy wejściu na podwórze ukłuł się w palec gwoździem, który wyskoczył nad boczną listwą bramy. „Nie panuje nad sobą, pomyślał wówczas Nabor, człowieczeństwo się mu rozklekotało jak oś u wozu”. Przeciął dolinę, gdzie gromadził się rdzawy i samotny zmierzch. W górze na płaskowyżu ludzie szykowali się już wyruszyć z maszynami do wsi.

        Nisko i ostro nad rejonem Iskydiaru cwałował jałowy wiatr. Drzewa stały nieruchome, a nad trawami na wzgórzach i nad wiosennymi polami i dolinami żwawo i drobno biegały w zmierzchu cytrynowożółte wstęgi. Nabor zobaczył, że Pobasztima siedzi na skraju pola słonecznikowego przy krzaku klonu. Między palcami blado palił się papieros w jeszcze przezroczystym powietrzu. W Kraku, jak woda w dole, zbierał się zmierzch, powietrze napełniało się niebieskimi mętami, traciło przezroczystość i zamazując twarz brygadzisty, wypełniało zawziętą czerwienią ogień jego papierosa. Mimo drobnego wzrostu, siedząc pod krzakiem, wydawał się olbrzymi, choć nogi miał krótkie, ciało powyżej pasa było potężne i szerokie. Zmierzch w krzaku klonu wypełniał się mrokiem i Nabor poznawał, że Pobasztima siedzi jeszcze pod krzakiem tylko po zapalonym papierosie.

         Ogieniek papierosa pofrunął w górę, spadł na ukos, zgasł i pompowy zrozumiał, że Pobasztima opuścił krzak. Zostawił swoje legowisko – płytką jamę z dwoma kępkami zeszłorocznej trawy na brzegu – i ruszył za brygadzistą. W powietrzu, pełnym jałowego wiatru, nadal ostro i nisko pracowała jałowość, wciskała się na dwa, trzy palce w ziemię i niszczyła ciepło, jak mól – ubranie. „Na pierwszy rzut oka widać, że ziarno nie wytrzyma. Człowiek, który ma zdrowe człowieczeństwo, powącha ziemię, pozna, że ziemia pachnie grobem i zrozumie, że ziarno nie ocaleje. Ziemia wyjałowi się, pomyślał pompowy, jeśli siew słonecznika zacznie się później. A jak się nam tak spieszy, to siejmy słonecznik na płaskowyżu. Słońce w tych stronach grzeje na ukos, ciepło szybko idzie w dolinę. W ziemi zostaje płytki ogień, który wabi ziarno, żeby pęczniało, a potem zostawia je w łapskach zimna. Siejmy słonecznik w okolicy Grubej Marinicy; promienie padają tam prosto na ziemię, ogrzewają jej stare kości i ziarno przetrwa zimno. Brygadziście, który lepiej ode mnie wie, jak się użyźnia świat, wcale na tym nie zależy, że ziarno umrze.” Nabor starał się nie cierpieć, żeby się nie zapamiętać, i natknął się w ciemności na Nikołę Pobasztimę. Psujesz się, mój chłopie, pomyślał śledząc wytężonym słuchem kroki Pobasztimy. Psujesz się, pomyślał znowu, moja była żona cię psuje, ale niech się nie nazywam Nabor, jeśli cię od niej nie uwolnię.

II

           Od dwóch tygodni po wsi chodziły słuchy, że niby to Pobasztima zwąchał się z Chrisoto, byłą żoną Nabora. Chciał porzucić żonę i na stare lata związać się z Chrisoto. Kiedyś Nabor i Nikoła, który w tym czasie nie miał jeszcze przezwiska Pobasztima, chodzili w okolice geczełarskiej szosy budować młyny, folusze i gręplarnie. Kwaterowali w wiosce Mały Dolny Miłowan, u chłopa Smarajdowa, wdowca, jedynego posiadacza skrzypiec na Południu. Obydwaj kawalerzy szaleli za Chrisoto, córką Smarajdowa.

         Pewnego letniego dnia po ulewnym deszczu kawalerowie wracali do wsi i usiedli, żeby odpocząć pod jabłonią przed domem. W szopie pokazał się Smarajdow, przebrany odświętnie i ze skrzypcami w rękach. Usadowił się na najwyższym stopniu schodów i zabrał się do strojenia skrzypiec. Obydwaj domyślili się, że ma się na wielkie święto. Smarajdow grał na skrzypcach tylko przy wielkich świętach. Zapraszali go z całego Południa przy poświęcaniu szkół, świetlic i domów przeróżnych spółdzielni. Nad wsią, na zboczu, nachylonym jak dach nad domem, w białym dymie świeciło się mokre pole owsa. Furtka zaskrzypiała i na podwórze weszła Chrisoto z nosidłami na ramionach. Kłosy owsa na zboczu otoczyły mokrym i miękkim blaskiem białe kotły i czarne warkocze dziewczyny. Jej ciało pod koszulą, śniade i o czerstwej delikatności, promieniało dobrą i czystą miłością do tego białego świata. Obydwaj zobaczyli, że piękno jej twarzy jest lekko zamącone i domyślili się, że dziś wybierze ona jednego z nich. Chrisoto zbliżała się do schodów, ale nie zaczęła wspinać się w górę, lecz ruszyła w stronę jabłoni, chwiejąc się pod nosidłami. Kawalerowie wstali, żeby upić wody z kotła i tak miały się odbyć zaręczyny. Smarajdow próbował już paznokciami strun skrzypiec. Zależało mu, aby ten z nich, którego córka wybierze, został jego zięciem. Z całego Południa przyjeżdżali zamożni chłopi, żeby prosić o rękę córki, ale Smarajdow nie dawał jej nikomu. Szukał jakiegoś majstra, który umie szanować i strzec kobiecej piękności. Wiedział, że jego córka nie jest urodzona do roboty w polu, żem nie w smak jej było żniwo, ani młocka. Ani też, że dobrowolnie nie będzie wypatrywać sobie oczu dniami i nocami nad igłą, wrzecionem i krosnem. Christo trzeba było dać rządzić jakimś majątkiem lub kramem, żeby zakasała rękawy do łokci i kąpała świat w gardłowym śmiechu, przepojonym niebezpiecznymi pieszczotami.

       Chrisoto podeszła do jabłoni i stanęła dziesięć metrów od obydwu kawalerów. Podobał jej się Nikoła i Nabor, ale jeszcze nie wiedziała, który z nich silniejszy. Który bez przymusu i bez zatruwania jej i sobie życia, będzie zdolny udźwignąć jej miłość i piękność? Otworzyła oczy, silne i ostre pośród łagodnego dnia, i uważnie zatrzymała je na Nikole. Ten zmieszał się i przypomniał sobie, że ma krótkie nogi i co więcej, że ciało od pasa w górę ma grube i brzydkie. Jego miłość dorównałaby piękności kobiety, ale przestraszona, utonęła głęboko w nim i Nikoła osowiał i zbrzydł. Spuścił wzrok z dziewczyny i pobiegł oczami w pstrokaty cień jabłoni.

         Kobieta, której podobało się jego nieokrzesanie, kiedy zobaczyła go przestraszonego, pomyślała złudnie, że ciągle będzie wysilać się, żeby ją kochać, i będzie zbyt mało kochać dzieci, bliskich, zawód i świat i wówczas wyrośnie na złego i okrutnego człowieka. Zwolniła Nikołę i uparcie i ciężko wbiła wzrok w Nabora, a on, hardy i zgrabny, nie ugiął się, nawet nie zadrżał pod naporem jej pięknościami miłości. Objął jej twarz śmiałymi i trochę rozgniewanymi oczami i zauważył, że dwie energiczne zmarszczki opasywały jej usta i czyniły ją bardziej dojrzałą, aniżeli wskazywał na to jej wiek.

         Ruszyła ku niemu gwałtownie i dała mu napić się wody. Schylił się nad kotłem i zobaczył w wodzie jej twarz, niebo i jasność na osłonecznionym polu na zboczu. Usłyszał skrzypce Smarajdowa i zaczął pić wodę. Powierzchnia wody zadrżała, twarz zniknęła, a dźwięki tańczyły nadal po owsianym polu, które rozpościerało się na dnie kotła. Podniósł głowę, czując na mokrej twarzy niebo i rozświecone kłosy owsa. Christo skierowała się ku schodom, a on ruszył za nią, zarzuciwszy rękę na ciepłe drzewo, wpijające się w jej ramiona. Dłoń, która po mistrzowsku robiła folusze, młyny i gręplarnie, stała się wrażliwa na życie i w martwym drewnie wyczuła przez nosidła, że kobieta jest rozłożysta i silna, że jeśli okaże się także zdrowa, będzie rodzić duże dzieci i będzie miała dużo pokarmu.

III

         Nabor wszedł do wsi minutę później od Pobasztimy. Jałowy wiatr kręcił się między domami z większym szumem, ale był mnie zimny, aniżeli w polu: domy, ludzie, ptaki i zwierzęta ogrzewały go swoim ciepłym oddechem. W głos wiatru wlewał się szum domostw i podwórzy i zagłuszał kroki obydwu mężczyzn. Nabor zbliżył się do brygadzisty, nie bojąc się teraz, że tamten go zauważy, i natychmiast zaczęło go coś dręczyć. „taki wspaniały człowiek, a marnuje się”, rzekł do siebie. Na polu miał się na baczności i nie miał czasu się dręczyć.

            „Jak człowiek ma się na baczności, pomyślał, nie zostaje mu czasu na dręczenie się, ani na radowanie, i żyje jak bydlę”. Cierpienie rozlewało się po jego ciele, piekąco kłuło w lewym boku, gdzie miał pięć czy sześć słabszych nerwów. Pobasztima stanął przy furtce, gdzie mieszkała Chrisoto, a Nabor przycupnął przy płocie. Brygadzista wsadził rękę  iędzy dwie listwy, odczepił od środka haczyk i żelazny odgłos wyraźnie i ostro wdarł się w mroczny szum wiatru. Zanim dźwięk ucichł, brygadzista wszedł na podwórze, a Nabor żwawo przesunął się do furtki i przycupnął na zewnątrz, na ulicy. Pod dachem domu zapaliła się lampa i rzuciła jasną smugę światła na zarośnięte pokrzywami podwórze. W mroku lampy pojawiła się Chrisoto, w narzuconym na siebie wełnianym szalu. Lat nie było po niej znać i wydawała się Naborowi, który patrzył na nią przez szparę w furtce, młodsza aniżeli w świetle dziennym. Kobieta spojrzała na Pobasztimę, wzruszyła ramionami, jedno skrzydło szala ześliznęło się i odsłoniło pełną i pulchną rękę. Nabor, wytężywszy wzrok, ujrzał przez szparę rękę i zrozumiał, że piękność tej kobiety dawno już minęła, i że to, co było widoczne w białej pulchnej ręce nie jest pięknem i młodością, lecz gnuśnością i utuczeniem. Brygadzista odwrócił głowę do ulicy i nie mógł zobaczyć w mroku Nabora. W jego twarzy, która Nabor ujrzał w świetle lampy, był strach i poczucie winy. „Jeśli ten strach, pomyślał Nabor, wpatrzony w plecy brygadzisty, który szedł już w jasnej smudze ku Chrisoto, będzie w tobie siedział długo, wyjałowi cię całkiem”.

           Pobasztima szedł ku Chrisoto, niesiony wspomnieniem owego odległego dnia pod jabłonią. Widział mokre i rozświetlone słońcem pole i jego ówczesna słabość przechodziła teraz w nieprzeparte pragnienie, żeby być mężem tej kobiety. Stare wzruszenie, niezaspokojone i spragnione, nie pozwalało mu określić wieku Chrisoto i wydawała mu się ona wciąż młoda i piękna. Znał już swoją cenę. „W koślawym drzewie, myślał, kryje się więcej piękna i mądrości niż w jakiejś młodej wierzbie, pełnej słońca i wody, nieprzetrawionych i nieprzemienionych w jej własne piękno i mądrość.”

IV

          W czasie, kiedy Nabor przyprowadził Chrisoto do Małego Dolnego Miłowanu, w naszej wsi Fikelicz wyszliśmy wszyscy na plac, żeby zobaczyć pannę młodą. Jedynie Nikoła nie pokazał się ani na placu, ani później na weselu. Potem dowiedzieliśmy się, że gdy my byliśmy na placu i gdy odbywało się wesele, Nikoła miotał się w gorączce, przywiązany grubym sznurem do ławy. Kiedy usłyszał, że Nabor i Chrisoto wyruszyli z Małego Dolnego Miłowanu, usiadł na środku podwórza i zabrał się do ostrzenia osełką kosy z zamiarem ścięcia nowożeńców. Zawołano babę Kułę, matkę Nabora, żeby go uspokoiła. Starucha przyszła i widząc, że Nikoła szykuje się do zabijania ludzi, jej syna i synowej, zamiast podnieść piekło albo przestraszyć się, zaczęła krzyczeć z ulgą i radością. Nikoła, wczorajszy przyjaciel jej syna, a dziś jego śmiertelny wróg, ocaleje. Cierpienie nie zbierało się w nim, lecz uchodziło na zewnątrz. Jeśli cierpienie zbiera się w człowieku, zabije go, jak silna trucizna. A jeśli uchodzi z niego, może być złapane, jak łapie się w sidła tchórza czy wilka. Przywiązali wtedy Nikołę do ławy, a kiedy po dwóch dniach poszli go odwiązać, zastali go śpiącego na poduszce, która była wygryziona wściekle pośrodku.

            Na placu wykręcił wóz ciągniony przez dwa czarne konie z podstrzyżonymi grzywami. Najpierw zobaczyliśmy Chrisoto, w koszuli, plisowanej drobno i haftowanej szychem po brzegach. Dzień, jeszcze ciepły w porze między jesienią i zimą, był pusty i nagle Chrisoto, Nabor i Smarajdow na wozie wypełnili go, jakby niespodziewanie przyszłą do Fikelicza wiosna z pokrytymi liśćmi drzewami i wybujałymi trawami. Christo w swojej uspokojonej piękności stała na wozie wyprostowana. Znalazła chłopa z fachem w ręku, nie będzie się paprać i męczyć czarną robotą w polu. Nabor powoził końmi, nie wyglądając na głupiego, jak dzieje się to zwykle z ludźmi w wypadku sukcesu czy powodzenia. Ubrany w nowe szarawary, w buty, rzadko spoglądał na żonę, a prawie cały czas słuchał jak śpiewają osie wozu: żywił nadzieję, że otworzy warsztat kołodziejski w Fikeliczu.

            Wesele odbyło się, pomietli dom i podwórze i popłynęły ciężkie, wiejskie dni. W domu rządziła się baba Kuła, matka Nabora, potężna starucha, która dawno już przepędziła swego męża. Dawno temu, kiedy otwarta była jeszcze droga do Odrinu, Kuła, wtedy jeszcze panna, przebrała się w męskie ubranie, oszukała władze io została stróżem urzędu celnego. Pilnowała urzędu celnego prze okrągły rok, aż któregoś dnia odkryli oszustwo i zawrócili ją do Fikelicza. Młodzi chłopi myśleli, że jest jałowa i nikt nie chciał jej za żonę. Zmusiła jednego człowieka z sąsiedniej wsi, słabi i pijany grzał się w palących pieszczotach Kuły, która rodziła co roku. Dzieci jej nie żyły długo i umierały zanim zaczęły chodzić. Ostał się tylko Nabor i kiedy zaczął chodzić, i kiedy Kuła usłyszała jego głos: „Mamo, mamo”, złapała męża za ucho i zaprowadziła do jego rodziców.

             Po weselu Nabor wyruszył w okolice Iskydiaru zbierać zamówienia na wozy, dwukółki i furmanki. A Chrisoto robiła na drutach czapeczki dla dzieci. Kuła wyprowadzała ją w niedzielny dzień na plac i uważała, żeby synowa nie zadawała się z chłopami. Powłóczyła chciwym okiem po chłopach, ale starucha, która z nie jednego pieca chleb jadła, nie bała się. W spojrzeniu jej synowej, w zmarszczkach wokół ust, nie było kobiecych namiętności, a tylko wrodzony spryt. Christo badała, który jest gotów kisnąć do późna w nocy w karczmie. Kuła wiedziała, że Chrisoto ma głowę nie od parady i podtrzymywała jej plan otworzenia karczmy w Fikeliczu, jak tylko Nabor się wzbogaci.

          Ale Chrisoto okazała się bezdzietna. Nie wiadomo, kto właściwie temu winien: mąż czy żona. Niektórzy z bardziej pyskatych chłopów zaczepiali Nabora w karczmie, czy go nie zmienić którejś nocy w łóżku. Nabor wiądł i interes szedł mu coraz gorzej. Zamówienia zbierały się, a on nie spieszył się z otworzeniem warsztatu kołodziejskiego. Rozpił się, co zabijało jego talent, a talent, powiadali chłopi, jest w człowieku najważniejszy. Kiedy talent zacznie chorzeć, chorzeje też człowiek, jak roślina, na którą spadły różne choroby. A Chrisoto nie mogła odwyknąć od myśli, że będą mieli karczmę, i zaczęła stroić się w koraliki i bransoletki. Błyszczała w słońcu, wydawało jej się, że jest w karczmie z potężną lampą naftową, dymem z węgla drzewnego i gorzkim zapachem żelaznego rożna, z butelkami, oblepionymi złotymi etykietami i z mokrą i niebieską blachą na szynkwasie. W końcu marzenie zmęczyło ją, zrzuciła bransoletki i naszyjniki, oblekła wsiową kieckę i obuła płytkie kierpce. Szykowała się pójść na drugi dzień na pole plewić groch i poszłaby, gdyby następnego dnia nie zjawiło się we wsi wojsko.

              Poznaliśmy, że wojsko maszeruje do Fikelicza po głośnym tupocie koni, wozów i bytów na iskydiarskiej szosie za wzgórzami i po chmurze kurzu u podnóża gór Sakar. Chmura zbliżyła się do Derwiszowej Mogiły, skręciła ostro do Fikelicza i kiedy dotarła do wsi, rozwarła się i wysypała na plac długą kolumnę wojska, posiwiałą od kurzu. Przed żołnierzami jechał na koniu major w wysokich butach, z niebieskawymi i słodkimi źrenicami i z rozgniewaną twarzą. Dopóki wojsko stało na kwaterze, chłopi nie wyszli w pole, a póżniej nadeszły długie wiosenne dni.

            Chrisoto zrzuciła kieckę, kierpce i znów obwiesiła się bransoletkami i naszyjnikami. Zaczęła, opowiadały baby w piekarni, łasić się do majora Dulina, tego z wysokimi butami, który przyjechała do Fikelicza na koniu. Major Dulin spacerował po podwórzu w podkoszulce. W fałdach, dokąd sięgały cholewy butów, widać było pasemka potu, które czuć było pastą do butów i rozpustnym mężczyzną. W obecności gospodarzy major nył surowy dla Chrisoto. Ale skoro tylko zostawali sami na podwórzu, obiecywał zrobić z niej damulkę. Chrisoto nie chciała zostać damulką i podczas gdy prała przzy studni, major, siadłszy na schodkach, patrzył przez strugi wody i rzadką ciepłą parę z ubrań na jej schylone, lekko odziane ciało. Rzucała ku niemu przez ramię wilgotne i diabelskie spojrzenia, wzdłuż nalanej i wilgotnej szyi. Nie znosiła majora z powodu jego mokrych fałd na butach i zarozumialstwa, co zawsze odpychało piękne kobiety. Ale chciała się przekonać, czy rzeczywiście jest bezpłodna. Myślała wciąż, że Nabor nie nadaje się do niczego. I przespała się pewnej nocy z majorem na łąkach za wsią, przy drodze do Małego Dolnego Miłowanu, że to nicy poszła zobaczyć się ze swoim ojcem Smarajdowem. I minął czas, jaki powinien był minąć, a ciąży jak nie ma, tak nie ma. Nie zniosła hańby i powlokła się z majorem Dulinem do Topołowgradu. Dwóch czy trzech mądrzejszych starców opowiadała, że zrobiła to dla Nabora. Gdyby zaszła w ciążę, każdy uważałby, że dziecko jest męża i Nabor wziąłby się w garść i zajął się robotą.

            Nabor, który do tej pory o niczym nie wiedział, skoro tylko jego żona uciekła do Topołowgradu, położył się na plecach na ławie, nie mogąc nawet zapłakać. Patrzył w sufit zastygłymi oczami. Baba Kuła przestraszyła się, że syn może umrzeć, przysiadła na ławie u jego wezgłowia i zaczęła mu śpiewać pieśni. Przestawała od czasu do czasu i wrzeszczała, wymyślając srodze pośród zimowego dnia, który rozpostarł się na podwórzu w zimowych zaspach: nie mam słownika, bo gdybym miał słownik i przetłumaczyłbym jej słowa, major mógłby tego porządnie żałować. Była niepiśmienną kobietą. Dwa dni i dwie noce śpiewała synowi i w pewnej chwili, kiedy zaczęła śpiewać „Gdzie wy różyczki, żółte różyczki”, Nabor rozpłakał się. Potem poczuł się głodny, najadł się i zasnął. Spał jak suseł dzień i noc. Zbudził się rześki, wyleczony, pojechał do Topołowgradu, żebyu wstąpić do wojska. Zrobili go rzeźnikiem w dywizji generała Karowa.

          Dziewiątego września 1944 roku wojsko wyruszyło, major ulotnił się, Chrisoto pojechała do Ełchowa i została posługaczką w majątku Nenowa. Tego samego roku niespodziewanie przywlokła się do Fikelicza i zrobili ją kierowniczką restauracji. Dojrzała uroda kryła się jeszcze w jej czterdziestu pięciu latach i wciąż byłaby w stanie zawrócić w głowach chłopom w Fikeliczu i na całym Południu, gdyby energiczna zmarszczka wokół ust nie nalała się niezdrowym łakomstwem.

V

             Chrisoto i Pobasztima weszli do domu i lampa na podwórzu zgasła. Nabor został sam w głośnej ciemności. Zobaczywszy na własne oczy, że Pobasztima oddaje rozpuście swoje człowieczeństwo, wrócił myślą w przeszłość, do dnia pod jabłonią. Poczuł się znieważony: Pobasztima odpłacał mu pięknym za nadobne. Wpadł w gniew, gniew zadał cios ich przyjaźni i Nabor zapragnął, aby brygadzista stracił swoje dobre imię.

               Wrócił do domu i położył się spać u boku żony. Dawno przestawszy się bać, że może stracić męża, żona spała teraz mocno. Dżena, jego żona, w młodości strasznie brzydka, nic nie straciła po urodzeniu dzieci, lecz wręcz przeciwnie, nabrała kobiecości. Miłość do dzieci, o które drżała z niepokoju, uwolniła ją od zmartwień, że się nikomu nie podoba i lata dojrzałe przydały jej nieoczekiwanej urody. Nabor pogrążył się w lekkim, czujnym śnie i w środku nocy obudził go ból w lewym boku. Księżyc rozświetlił noc. Stare i żółte światło księżyca biło prosto w okna i oświetlało ciepłą twarz żony. Nabor przyciskał pięścią bok, żeby oddalić ból, i myślał, że ten ból to kara. Dlaczego pozwolił brygadziście rujnować swoje człowieczeństwo? Dlaczego nie powstrzymał go? Brygadzista należy do rzadkich ludzi na Południu i nie wolno mu rujnować swego człowieczeństwa. Czy tak łatwo przychodzą na świat porządni ludzie? Naród męczy się całymi latami, żeby wybrać dwie, trzy garście porządnych i mądrych ludzi. Jeśli zniszczymy ich, marnujmy zaczyn, a bez zaczynu nie wyrasta ciasto na chleb narodu; możemy wtedy wpaść jak wóz do rowu i długie lata żyć w barbarzyństwie.

              Podczas gdy Nabor siedział w okresie rządów carskich w rzeźni wojskowej, Nikoła, otworzywszy kuźnię w Fikeliczu, naprawiał śrutowniki, tryjery, wialnie i łuszczarki do kukurydzy. I Nabor, kiedy opuścił Topołowgrad w dniach rewolucji, został współpracownikiem Pobasztimy w kuźni. Zaczął wędrować po całym Południu, żeby zbierać zamówienia, i choć był rozpróżniaczony, Nikoła nie pędził go do roboty, lecz czekał aż sam pójdzie po rozum do głowy. Kilku ludzi z naszej wsi uważało, że Nikoła trzyma go z ukrytym zamiarem ukatrupienia którejś nocy z powodu Chrisoto. Ale były to brednie. Nikole dawno już minęła zgryzota i nie zdążyła zgromadzić w jego sercu nienawiści. A i Nabor był człowiekiem godnym politowania, a politowanie nie pozwala ani na miłość, ani na nienawiść. Jak tu nienawidzić człowieka, który nie zagraża twojej kieszeni? Mimo że był odżywiony w intendenturze, na twarzy Nabora widać było wynędzniałość i głupkowatość. Prawa brew była przerzedzona i wyglądał jak uderzony batem po twarzy. Kobiety go nie chciały, uważały, że nie nadaje się do niczego.

             Co dwa, czy trzy tygodnie urywał się do jakiejś innej wsi szukać żony, ale szczęście ciągle się do niego nie uśmiechało. Stracił wiarę, że się ożeni i podobnie jak z braku wiary człowiek zaczyna wierzyć w jakąś siłę nieziemską, tak też i Nabor wmówił sobie, że któregoś dnia jakaś kobieta zechce go wziąć za męża. Pewnego niedzielnego dnia zobaczyliśmy, że jakaś panna z Konstantina przysyła mu fartuch przez jeźdźca. Oznaczało to, że proszą go na zaręczyny. Przebrał się odświętnie, dosiadł konia Nikoły i pognał do Konstantina. Wszedł do domu, opowiadano potem, wskazanego mu przez jeźdźca-zwiastuna. W domu czekała na niego panna, otoczona drużbami i drużkami.  Skoro go zobaczyli, goście natychmiast wynieśli się do szopy. Nabor rzucił okiem na dziewczynę, która wcisnęła się w kąt pokoju, z zawstydzoną, trochę surową, ale wesołą twarzą. Podszedł do kąta, gdzie w cieniu, przeszyta dwoma strumieniami słońca z okien, siedziała drżąca dziewczyna. Nabor objął ją bez skrępowania i bez specjalnej ochoty, jak to bywa u mężczyzn zmęczonych szukaniem żony i u kobiet , które narzucają się same. Dziewczyna w jednej chwili zachichotała, strach i skrępowanie przeszły w wesołą złość. Kobieta ścisnęła mocno palce narzeczonego i wolną ręką przyłożyła mu nóż z kościaną rączką do piersi. Tłum na podwórzu, który przyczaił się za drzwiami, wybuchł śmiechem i wdarł się do pokoju młodożeńców. Nabor wypadł na podwórze oślepiony wstydem: zakpili sobie z niego z przebranym chłopakiem.

               Mimo że się sparzył, Nabor jeszcze raz, czy dwa dawał się złapać na wędkę. Człowiek niepozbawiony zupełnie wiary, nie daje się łatwo od niej oderwać. W końcu przyszło mu do głowy, że nie ożeni się, jeśli nie kupi sobie dwururki. Ale nic jeszcze nie zarobił w kuźni Nikoły i nie miał pieniędzy. Pewnej nocy przy stole, pijąc z przyjaciółmi rakiję, rozbeczał się: nie mam strzelby, to pójdę bez niej. Kuła, która leżała chora w drugim pokoju, zabierała się odejść z tego świata, usłyszała syna i zawołała głosem przepełnionym gorzkim zapachem goryczy i pieszczotą: „Naborze, zobacz ten węzełek za ikoną, rozwiąż go, weź pieniądze, które chowam na swój pogrzeb”.

           Kupił sobie strzelbę i ledwo doczekawszy się początku sezonu na zające, poszedł jeszcze o zmroku na pole, pokryte ślepym i ostrym mrozem. Na dwie godziny przed rozpoczęciem sezonu zastrzelił zająca. Właśnie wtedy na jego nieszczęście złapał go gajowy i zażądał zasekwestrowania strzelby. Daleko na Wzgórzami Derwenskimi wstawał w błękitnej mgle jesienny ranek. Ale Naborowi pociemniało w oczach: liczył na tę broń, kupioną za pieniądze przeznaczone na pogrzeb matki. Gajowy był skrycie lekkomyślny (był także łapownikiem) i pozornie surowy, toteż w każdym wykroczeniu widział przestępstwo, nie przypuszczając nawet we śnie, że większość wykroczeń na tym świecie nie gubi, lecz leczy człowieka. Nabor podniósł strzelbę i wymierzył ją w gajowego. Tamten, nie spodziewając się oporu, podniósł ręce do góry. Nabor trzymał go na muszce tak długo, aż wybiła godzina polowania. Kiedy nadszedł czas polowania, opuścił strzelbę i podszedł w najlepszej wierze do gajowego. Tamten, wykorzystując dobre zamiary, które żywił Nabor, złapał za strzelbę, chcąc mu ją zabrać. Nabor, urażony w swej dobroci, która tryskała z jego piersi, wrzasnął straszliwie i rozjuszył się, jak rozjusza się zwykle człowiek, kiedy zwalają niezasłużenie całe zło na jego plecy. Cofnął się dwa, trzy kroki do tyłu i wystrzelił trzy naboje w nogi gajowego. Śrut wzbił obłok kurzu między nogami gajowego i tamten, zwinąwszy się w kłębek, skoczył i zaczął biec z wrzaskiem do Fikelicza.

             Jeszcze tego samego dnia zamknęli Nabora w stajni gminnej i dali znać do Topołowgradu: „Co mają robić ze szkodnikiem?”. Nabor leżałby w więzieniu, ale Nikoła pojechał do miasta i co robił, co czynił, nie wiemy, ale pomógł wykaraskać się swojemu wspólnikowi. Wrócił do Fikelicza, wyciągnął Nabora zza warsztatu i przyłożył mu parę razy kijem po grzbiecie. Wspólnik nie obraził się, podwinął ogon pod siebie i zaczął pracować cierpliwie i bez zapału. Wkrótce wybudowali sobie bliźniacze domy e centrum Fikelicza. Nabor poczekał aż dorosła siostra żony Nikoły i ożenił się z nią. Dżena, jego żona, była młodsza od niego o piętnaście lat.

             W przeszłości Nikoła, kiedy robota w kuźni ruszyła pełną parą, zaczął pełnić rolę pobasztimy. Nie wiem, jak jest w innych rejonach Bułgarii, ale na Południu był zwyczaj zastępowania ojca pana młodego przy weselu i matki pana młodego. Już na weselu, na dziewięć miesięcy przed narodzinami dziecka, ci ludzie bez wstydu i kpin dają rady chłopakowi i dziewczynie, jak trzeba robić dzieci. To nie żarty, myślą sobie ci ludzie, po weselu zaczyna życie nowy naród bułgarski i nie powinien on umierać, doznawać jakiegoś uszczerbku i wyjaławiać się z powodu skrępowania lub jakiegoś innego nieczłowieczeństwa. Wojna sprowadziła na ludzi ciężkie lata, wielu ludzi poszło na marne i coraz rzadziej można było znaleźć ludzi godnych zastępowania ojca i matki na weselu. Ale Nikoła ostał się i ludność nadała mu przezwisko: Pobasztima. Potem ludzie stali się bardziej otrzaskani, zwyczaj zastępowania ojca i matki pana młodego na weselu zanikł, ale Nikoła został swego rodzaju pobasztimą. Wycierpiawszy się dosyć w dniu wesela Chrisoto i Nabora, stał się wrażliwy na cudze cierpienia i nie mógł znieść cudzego nieszczęścia. Takich ludzi poznaje się natychmiast po łagodnym i powolnym spojrzeniu. A spojrzenie Pobasztimy spod wąskim brwi miało wyraz osobistego cierpienia, co świadczyło, że w piersi człowieka bije dobre serce. Szybko wyczuwali w nim to ludzie i otaczali go ci, którzy cierpieli lub których czekało cierpienie. Nie każdemu mógł pomóc. Ale ludzie szukali nie tyle pomocy, co chcieli zwierzyć się komuś ze swoich zmartwień. W czasach carskich przychodzili do niego ojcowie i matki, których dzieci gniły w więzieniach lub walczyły w lasach przeciwko faszystom. Policja uważała, że Pobasztima jest spiskowcem i dwóch agentów kręciło się często koło jego domu. W końcu agenci przekonali się, że nie ma tu spisku i zawieruszyli się gdzieś. A odwaga, której Pobasztima dodawał rodzicom, według przeliczeń niektórych mądrych starców, warta byłą co najmniej dwóch, trzech niebezpiecznych spisków. Później, w naszych czasach, niesprawiedliwość niemal  ustała, toteż zniewagi pomiędzy ludźmi stały się tym trudniejsze do zniesienia. Silna nienawiść, która podtrzymywała ludzi na duchu w latach goryczy, tajała i krzywdy, nie znajdując przeszkody w starych swarach, stawały się zabójcze. Wielu ludzi przelewało na Pobasztimę swoje cierpienia, a on przełykał jej, jak wysysa się przez rurkę truciznę z gardła chorego dyfteryt.

              Później przybyły do Fikelicza dwa radzieckie traktory i trzy ciężarówki i Pobasztima z Naborem stali się mechanikami. W dniu otwarcia warsztatu mechanicznego, pośród odświętnie wystrojonego tłumu sterczała baba Kuła, matka Nabora. Starucha trzymała dwie zapalone świece. Świece paliły się jasno pośród bezchmurnego dnia i lekki dym rozścielał się po jej twarzy, pociętej bruzdami jak czarny ugór. Kobieta chciała przylepić świece do jakiejś maszyny lub narzędzia, ale nie pozwolono jej: tu nie cerkiew. Może tylko wyrazić swoją wdzięczność władzy ludowej i władzy radzieckiej w Rosji. Starucha, nie wypuszczając świec z rąk, zaczęła pytać, gdzie leży Moskwa. Pokazali jej na północ, wbiła żywe oczy w dal i zaczęła dziękować tak, jak jeszcze nigdy nie słyszeliśmy: „Dzieci, kodża Iwan przesyła nam sen i radość. Teraz każdy człowiek, czy to mężczyzna, czy to kobieta, spokojniej będzie szedł do grobu i dłużej będzie użyźniać przyrodę”.

              Nabor dalej pracował cierpliwie i bez zapału. Jakkolwiek może się to wydawać nieprawdopodobne, strzelba znów przyniosłam nieszczęście. W Iskydiarze rozeszła się wieść, że w okolicy geczełarskiej szosy pojawiła się sroka, która napadała małe indyczki. Każdy myśliwy mógł ją zastrzelić, ale nikt nie chciał uwierzyć, że taka sroka istnieje. Nabor podjął się zastrzelenia sroki. Zarzucił strzelbę na ramię, porzuconą już dawno na strychu po wypadku z gajowym, i skierował się w okolice geczełarskiej szosy. Czatował na srokę trzy dni trzy noce i pewnego razu, kiedy złodziejka przydybała indyczkę, Nabor, schowany w beczce na podwórzu, zastrzelił ją z bliska. Zauważyliśmy, że żadne ryzyko nie czyni człowieka wielkim w oczach ludzi tak, jak ryzyko, na które wystawia się swoje imię.

             Po zabiciu sroki nadeszły w życiu Nabora dziwne dni. Gdziekolwiek w okolicy Iskydiaru pojawiła się niemądra robota, wołali Nabora, żeby się nią zajął. Gdy objeżdżał okolicę samochodem remontowym spółdzielni, zatrzymywał się to w jednej, to w drugiej wsi i w krótkim odstępie czasu między remontami przystawiał chorym bądź to pijawki, bądź bańki; przepędzał z ludzi strachy, odlewał kule, nicował pępki. W niektórych wsiach nie było fryzjera, Nabor kupił sobie brzytwę i maszynkę do strzyżenia i od czasu do czasu, kiedy zdarzało się, że miał wolny czas, golił i strzygł ludność czy to w polu, czy na ulicy, czy też w jakimś domu. Nie dość tego, zaczął nawet obrzezywać małe Cyganiątka, które gdyby zostały nieobrzezane, nie zobaczyłyby nigdy kobiety i całe to plemię mogłoby zatracić się na Południu. Bardzo często jednak niemądre  rzeczy są pomostem między człowiekiem i wielkimi sprawami. Opowiadano, że po dwóch, trzech latach Nabor mógł zjawić się w około trzech tysiącach domów w okolicy Iskydiaru w środku nocy i wystarczyło, żeby zapukał, a wszyscy mieszkańcy zrywali się ze snu i puszczali go pod swój dach. Także potem, kiedy zaniechał już stawiania baniek, brzytwy, nicowania pępka i przykładania pijawek i okolicę Iskydiaru zalano maszynami, mądrymi ludźmi, nowymi gatunkami, nowymi rasami zwierząt, chłopi chętnie radzili się i słuchali Nabora. Zdarzały się nawet wypadki, że przy podejmowaniu życiowych decyzji starcy wysyłali swoich synów po radę do Nabora.

             Nabor opamiętał się, przestał robić głupstwa i wesołość, którą trwonił po próżnicy, skupiła się na jego pracy i opanowała go błogość, jak niegdyś w młodości, kiedy razem z Nikołą chodzili w okolice geczełarskiej szosy robić młyny i folusze. Przerzedzona brew znów stała się gęsta i chociaż nie całkiem, to jednak twarz nie była już podobna do uderzonej batem, lecz przypominała łąkę wczesną wiosną.

VI

              Usiadł na łóżku, żeby nie zbudzić żony, która spała w chłodnej poświacie księżyca, spokojnie i ciepło, zachowawszy dawną urodę i jasny rozum. Kiedy przed ;laty rodziła ładne i zdrowe dzieci i ludzie widzieli, że mąż nadaje się do robienia dzieci, żyła w nieustannym strachu, że go straci. Ale on, wycieńczony próżnymi marzeniami o kobietach, nie spoglądał grzesznym okiem na cudze drzwi. Nie wierzyła jednak, drżała skrycie, ale później z upływem lat uspokoiła się i zaczęła odsypiać nieprzespane noce. Przyłożył ucho do ściany i wsłuchiwał się z wytężeniem. Za ścianą spała Nikołowica, żona Pobasztimy. Już dawno zamyślili sypialnie jedna przy drugiej, postawili cienką ścianę z jednego rzędu cegieł, aby mogli w razie niespodziewanej choroby lub pożaru pośpieszyć jeden drugiemu na pomoc. Usłyszał słabe pochlipywanie przez sen i zaśmiał się cicho w żółtym mroku księżyca. Kiedy spotykała jakiegoś człowieka, który wykaraskał się z nieszczęścia lub przeżył ciężką chorobę, Nikołowica wylewała kojące łzy. Kiedyś, gdy Nabor zaczął pracować w kuźni, rozszlochała się i pocałowała go w obecności męża i zebranych w warsztacie chłopów i spłukała łzami sadze z jego twarzy. „Ona o niczym jeszcze nie wie” pomyślał Nabor, odlepiając ucho od ściany, i wyciągnął się na łóżku.  Czy Christo zawróciła w głowie brygadziście, czy też on zmęczył się już być porządnym człowiekiem? Podczas włóczęgi za kowalskimi zamówieniami lub żeby remontować maszyny na Południu, spotykał porządnych rolników, pasterzy, szewców, cieśli, murarzy, bajarzy, pieśniarzy i grajków. Zdarzało się, że wracał po dwóch, trzech latach do znajomych miejsc i znajdywał ludzi zdrowych i żywych, ale nigdy żaden z nich nie miał zrujnowanego człowieczeństwa, ani niechęci do swojego fachu. Cierpiałby wówczas bardziej niż na pogrzebie kogoś bliskiego. Uratuje Pobasztimę, odgrażał się Nabor. Christo zaciągnie go gdzieś w okolice geczełarskiej szosy. Urządzą się jakiejś gospodzie, gdzie będzie chrzcił wino wodą i ludzie będą go mieli na nic.

VII

             W tych dniach zamierzał szukać sprawiedliwości w człowieczeństwie Pobasztimy. Przed  dwoma tygodniami jakiś donosiciel rozpuścił po mieście pogłoskę, że niby Nabor był carskim człowiekiem, że kontaktował się z carem Borysem III. Jak mu język kołkiem nie stanął, temu przeklętnikowi, że rozpuścił takie głupie oszczerstwo przeciwko jego człowieczeństwu? Carscy ludzie zabrali mu żonę, zepsuli mu ją, a on miałby się z nimi przyjaźnić!

              Kiedy służył w intendenturze w Topołowgradzie, chodził zmagać się po jarmarkach. Któregoś dnia na odpust w klasztorze Świętej Trójcy przyszedł car Borys. Odpust odbywał się w ostatnich dniach wiosny; cienka jak kora czereśni granica oddzielała wiosnę od lata. Biały dzień, upstrzony polami, otulał w upale różnobarwny tłum i ożywioną wesołość, przesyconą zazdrosnym śmiechem: mijały ostatnie godziny wywczasów i już jutro życie miało potoczyć się w słonym pocie lata.

                  Na polanie zaczął zbierać się tłum w ożywionym i zwartym półkolu, do którego mieli wejść zapaśnicy. Nabor zobaczył, że przed zwartym półkolem, na rozkładanych krzesłach pod różnokolorowymi parasolami, siedzieli: car Borys w letnim generalskim uniformie, generał Karow, major Dulin i Chrisoto. Między butami oficerów błyszczały w emaliowanych wiadrach kostki lodu. Nie miał zamiaru iść w zapasy, ale kiedy ujrzał, że Chrisoto siedzi ważna wśród oficerów, poczuł się dotknięty i przyszło mu do głowy, żeby jej pokazać, że wart jest więcej od tych wyglansowanych oficerów.

            Rozebrał się i w kiuspetach*, wysmarowanych oliwą, nagi do pasa, wszedł do półkola. Zaczął kłaść na łopatki swoich przeciwników jednego za drugim. Podczas walki między nogami lub łopatkami przeciwnika nie spuszczał z oczu oficerów. Po ruchu cholew poznawał zachwyt oficerów. Po trzecim zwycięstwie oczy ludzi poniechały oficerów i śledziły już tylko Nabora. Rozpoczęła się wtedy wesołość przepojona swobodnym i życiodajnym śmiechem. Po pewnym czasie zobaczył między ramionami czwartego przeciwnika, jak buty oficerów poruszyły się  niezadowoleniem. W pewnej chwili domyślił się, dlaczego oficerowie się gniewają i zanim położył na łopatki czwartego przeciwnika zrozumiał, że dowódcy złoszczą się na śmiech, którym nagradzał zapaśników tłum. Kiedy człowiek nie chce się śmiać, boi się śmiechu, zabrania się śmiać i piętnuje śmiech, jego dni są policzone. Wstał, spocony, bez sił w muskułach i spojrzawszy na oficerów pod parasolami, wyczytał w ich twarzach zimny śmiech. Chyba lód w wiadrach robi ich gęby takie zimne. Ale kiedy oficerowie pod parasolami rozruszali się i do półkola wszedł Karanogłu, pojął, że to nie lód, lecz ich gorące pragnienie zmiażdżenia go, czyniło ich śmiech zimnym. Karanogłu ruszył na Nabora z ochotą i groźną siłą w ciele. Tłum umilkł. Karanogłu, niesamowicie mocny, miał w sobie bezlitosną i okrutną siłę i z tego powodu okoliczni wójtowie zabronili mu walczenia na jarmarkach. Nabor chciał się wycofać, ale zobaczywszy zadowolenie w oczach oficerów, postanowił umrzeć, ale nie poddawać się. Karanogłu podszedł blisko i pozdrowił go. Jego dłoń przestrzegała, że nie będzie go oszczędzał, co wzmogło w Naborze pragnienie pokonania go. Karanogłu był silny, ale niezbyt zręczny i Nabor postanowił przeciwstawić jego okrucieństwu swój spryt. Rzucił mu się rozjuszony pod nogi i powalił go. Karanogłu upadł na plecy, uderzył silnie potylicą o ziemię, jak przewidywał Nabor: w karku Karanogłu nie był mocny. Zanim tamten się opamiętał, Nabor wsadził mu ręce pod pachy i zacisnął w żelaznych kleszczach palce na nad jego szyją. Karanogłu zaczął wywijać się jak wąż spod żelaznych wideł. Udało mu się oprzeć na łopatce Nabora łokieć i wbić kolano w jego prawy bok. W pierwszej chwili Nabor nie czuł bólu i trzymał mu ręce nad karkiem. Ale po dziesięciu minutach poczuł parzący ból w boku i w łopatce. To nie był chwyt tylko tortura i podłość. Zebrał w sobie wszystkie siły ducha i organizmu, jak dzieje się z człowiekiem na parę sekund przed śmiercią lub w obliczu skrajnego despotyzmu. Przesunął zamknięte dłonie na czubek jego głowy i tym sposobem zwiększył odległość, co potrójnie wzmogło siłę jego chwytu. Bez trudu i uciekania się do nikczemnych chwytów obrócił przeciwnika na łopatki. W tłumie wśród Niskom padających promieni słońca rozległ się śmiech zgromadzonych ludzi.

               Major Dulin przybiegł do Nabora i zaprowadził go do cara. Car podał mu rękę i Nabor, oślepiony zmęczeniem, ścisnął mu dłoń, gniotąc mankiety koszuli, i zdążył tylko zobaczyć, jak pod garbatym nosem poruszyły się pokornie carskie wąsy.

VIII

               Usiadł na łóżku i objął kolana rękami. „Ten donosiciel, pomyślał, napisał w swojej epistole, że zamiast zabić cara, skoro dostał mi się na muszkę, przywitałem się z nim, gdyż byłem na usługach armii faszystowskiej. A dlaczego ten podlec nie napisał, że właśnie dziwiątego września wystrzeliłem dwa razy z karabinu do gazika generała Karowa, że wyniosłem za Most Araplijski śmiertelnie ranionego dowódcę oddziału milicji cywilnej?”

               Kiedy tylko wojsko ruszyło w głąb kraju, Nabor popędził, żeby dogonić majora Dulina i żeby go sprzątnąć w zamieszaniu. Minął wieś Sawicz, dotarł do wsi Kajaz i zamiast wojska zobaczył przed gminą uzbrojony oddział cywilów, który go zatrzymał. Dowódca oddziału w szarawarach, butach z ostrogami, siedząc na białym mule, zwrócił zwierzę w stronę Nabora i wrzasnął głodnym gardłem: „Kto ty, Bardzoś samotny, kułak, czy faszysta?”. „ani kułak, ani faszysta, tylko niedyplomowany rzeźnik, cywil na służbie” – cofał się powoli i niepewnym krokiem Nabor. Dowódca zatrzymał przed nim muła i uspokoiwszy gniew w wychudłym gardle, spytał Nabora dokąd idzie i jaki jest cel jego życia. Tego ranka ścigał majora Dulina, który porwał mu żonę i zrobił ją rozpustną. Dowódca zdjął z pleców karabin i zaczął krzyczeć straszliwie, z pięknym blaskiem w oczach: „My idziemy na śmierć, a ten bezecnik będzie teraz szukał zemsty! Płacze z powodu jakiejś tam żony w chwili, kiedy generał Karow zbuntował dywizję w Ełchowie i ucieka teraz bełchowską drogą do Turcji, żeby sprowadzić obcych, którzy zajmą Bułgarię i utopią we krwi i złości Dziewiąty Września”. Śmiertelne niebezpieczeństwo, które zawisło nad jego nieszczęsną głową, dodało Naborowi odwagi. Złapał lufę karabinu i wrzasnął dowódcy w twarz: „A czym jest Bułgaria, przyjacielu, bez żon i dzieci” po co idziemy strzelać? Czy nie idziemy na śmierć, żeby się rodzili dobrze i zdrowo ludzie, zwierzęta i rośliny?”. Dowódca, zaprowadzający tego dnia sprawiedliwość, nie obraził się, jak obrażają się na ludzkie rady i sprzeciwy ci, którzy sprawiedliwości zaniechali. Zarzucił karabin na ramię i spiął muła w kierunku bełchowskiej szosy. Oddział pognał wytężónym krokiem, żeby nadrobić stracony czas, stracony dla Nabora, który biegł między ludźmi, uzbrojony w stary karabin. Kiedy minęli długi i wąski most na Tundży pod wsią Kajaz, wzgórza zostały za nimi i przed oddziałem rozpostarła się równina bełchowska z polami rużu pełnymi wody. Daleko w świetle słonecznym, zagęszczonym przez opary, bielił się muł dowódcy. Oddział pobiegł szosą i kiedy zbliżył się do dowódcy, ten pchnął zwierzę w lewo i przeszedł w galop po polnej drodze, biegnącej przez wodę. Blask słońca na ryżowisku był tak gęsty i ostry, że ludzie tracili z oczu muła i człowieka, gdy tylko ci oddalali się. Jedynie w chwilach, gdy słońce padało wprost na buty jeźdźca, w ostrym świetle pobłyskiwały tylko jeszcze ostrzejsze błyskawice ostróg ostrogi to gasły, to przeszywały ranek w krótkich odstępach czasu krzywymi liniami, pokazując kierunek jeźdźca. W końcu błyskawice zniknęły i nie minęła chwila, jak znów pojawiły się w tych samych krótkich odstępach czasu, także po linii krzywej, wskazując, że jeździec posuwa się w stronę szosy przez przezroczystą pajęczynę dnia.

IX

               Nabor puścił kolana i, wpatrzył się w żonę i w wybladły księżyc, który zaglądał jeszcze do okna. Ledwie rozróżniał rysy jej twarzy. Pogrążona była w głębokim śnie, ale jej uroda i mądrość nie spały i Nabor zadowolony, że nie gnębią jej ciężkie troski, przylepił ucho do ściany, żeby usłyszeć, czy człowieczeństwo Nikolicy też jest w porządku. Słychać było jeszcze jak pochlipuje przez sen i Nabor pomyślał, że Nikolicy śni się dzień, kiedy on znów stał się człowiekiem. „Naleję Pobasztimie rozumu do głowy, jak on nalał przed laty mnie, pomyślał Nabor, i jego żona widząc, że uratowałem jego człowieczeństwo, rozpłacze się. Ale zobaczymy, czy mi się uda wyciągnąć go z tego bagna. Dwoma strzałami przebiłem oponę generalskiego gazika. To prawda nie moja w tym zasługa, tylko matki, która dała mi sokole oczy. Rodziła mnie z otwartymi oczami, tak bardzo mnie pragnęła, że chciała mnie zaraz zobaczyć. I9 dlatego mam dobre oczy. Ale sumienie, które kazało min trafić w gazik generała i uratować rannego dowódcę oddziału, nie jest zasługą matki, tylko moją, zdobyłem je wielką męką”.

              „Dlaczego mnie oszkalował ten podły donosiciel?”, poradził się rozumu i rozum, bystry tej nocy odpowiedział mu: „Widziałeś, żeby kto kiedy oczerniał pasterza, pompowego, mechanika, czy górnika? Oczernia się ludzi, którzy chcą zająć miejsce przy lepszym stole. A te stoły są jeszcze za ciasne dla wszystkich, którzy na nie zasługują. Zapomniałeś Naborze, że twoja córka Minka wkrótce zostanie akuszerką, że latem zacznie pracę w naszym domu porodowym?”. „Ech, jak mogłem zapomnieć” – odrzekł rozumowi. „Pewnie ten podły donosiciel chce, żeby dali tam pracę jego człowiekowi. Niechby sobie robił co chce, niechby Minka poszła gdzieś indziej, ale dlaczego ma drogo płacić za to, że jej ojciec podawał kiedyś rękę carowi, bez krzty korzyści z tego? Popsują dziewczynę. Będzie patrzyła na swój fach krzywym okiem, z goryczą, obco i źle będą się rodzić dzieci w Bułgarii. Miałem iść do Pobasztimy szukać sprawiedliwości – rzekł cicho do siebie, kładąc się i nakrywając na głowę – ale jak wystawi się na pośmiewisko z moją byłą żoną, to nie będzie miał nic do powiedzenia przeciwko nieczłowieczeństwu”.

            Zasnął i e pewnej chwili, jakby minęły już całe wieki, zbudził się otulony gęstym mrokiem i szumem wiatru, który jeszcze nie ustał. Poczuł się sam i przestraszył się, jak niegdyś, gdy jako podrostek zgubił się w lesie. Nagle, jak wtedy w lesie, Naborowi wydało się, że nie jest sobą, tylko jakimś innym człowiekiem. I zaczął jęczeć jak dziecko i szukać w myśli wszystkich mądrych i porządnych ludzi, jakich spotykał w życiu. Myśl zaczęła biec szybko po świecie i zadyszana, obszedłszy wszystkie miejsca, gdzie stanęła jego noga, i nie znalazłszy litościwej rady, zdrowych dusz, sumienia i odwagi, wróciła zrozpaczona do niego. Wtedy Naborowi życie wydało się bez sensu i zawołał: „Poddaję się!”.

              ”Nie poddam się – rzekł Nabor do siebie o świcie, uspokojony pianiem kogutów i niebieskim półmrokiem na szybach. – Każdego porządnego człowieka musimy trzymać rękami nogami. Pomacam Pobasztimę po łbie kijem, kamieniem, zabiję go jak będzie trzeba, ale nie pozwolę mu się zrujnować.”

X

             Zasnął o świcie, a myśl, że jutro wieczorem ukatrupi Pobasztimę, dodała mu odwagi. Ale z przyzwyczajenia poszedł znów o właściwej porze do stacji pomp. Wilgoć wsiąkała w ziemię i przez cały dzień Nabor nie odpoczął ani przez chwilę, żeby móc napoić obficie jesienne zasiewy. Ledwie doczekał zmierzchu, wrócił do wsi i przyczaił się za płotem przy furtce Chrisoto.

               Powiał wiatr, który wydał mu się zimniejszy. Odkąd zaczął wiać, słabiej nasłonecznione miejsca pochłaniały mniej ciepła w ciągu dnia i w nocy cała przyroda wystygała łatwiej. Nie minęło dużo czasu i przed furtką zjawił się brygadzista. Otworzył żelazny haczyk i znikł w podwórku. Wkrótce kroki ucichły i Nabor domyślił się, że brygadzista przystanął na wczorajszej ścieżce przy pokrzywach. Wśliznął się bokiem w ślad za brygadzistą na podwórze. Lampa przed domem zaświeciła się i na schodkach pojawiła się Chrisoto, okryta brązowym szalem wełnianym. Ujrzała ich obu, zalanych światłem lampy. Szal zsunął się na piersi i odsłonił białe, pulchne ręce. Światło zmuszało jej ręce do czerwienienia się; brązowy kolor szala zatracał się, szal wydawał się szary i rzec by można, że na piersiach kobiety leżał popiół. Ruszyła ku nim powoli w jasnej smudze lampy. Ręce jej bladły stopniowo, a szal przybierał swój naturalny kolor. Podeszła do nich i nie patrząc na Nabora, jakby go nie było na podwórzu, wyciągnęła do brygadzisty nagie ręce. Ujął jej dłonie i zapatrzyli się w siebie oboje jak para zakochanych, nie wstydząc się.

            Udawali, że nie widzą Nabora, czy też zapatrzeni w siebie, naprawdę go nie widzieli. Nabor zmieszał się, opuścił smugę światła i wszedł w mrok. A Chrisoto i brygadzista stali nadal ze splecionymi rękami w świetle lampy. Choć wiedzieli, że są starzy, że czekają ich ciężkie troski i małe szachrajstwa w jakiejś gospodzie przy geczełarskiej szosie, przy spotkaniach zapominali oboje o swoich latach i o tym, co ich jutro czeka. Nadrabiali stracone młodzieńcze lata i pogrążali się w domniemanych szaleństwach. Widać ich było, jak czekali na siebie przy studni w polu, zroszonym poranną rosą, jak rosną za nimi cienie, a nad krzakami unoszą się kłębiaste opary wieczoru, jak zostawiali skrycie liściki pod jakimś kamieniem w polu, a tego roku, będąc na odpuście widzieliśmy, jak szli o świcie przez wzgórza do klasztoru Świętej Trójcy. W ich oczach niebieszczył się ranek i dzwony klasztorne srebrnymi dźwiękami orały powietrze.

         Nabor, ukryty w mroku, widział ich, jak stali pogrążeni w uniesieniu w jasnej smudze lampy, i myślał, że stracili rozum. Przypomniał sobie, że przyszedł ratować człowieczeństwo Pobasztimy i wśliznął się w smugę światła do nich. Popatrzyli na niego zmieszani. Chrisoto próbowała wyrwać się ze świata marzeń. Ruszyła w jego stronę i doszedłszy do jabłoni przed domem owego dnia ze skąpanym w słońcu polem owsa, przystanęła i nie mogła zrobić ani kroku dalej. Nabor, który panował nad sobą i nie chciał wracać do świata marzeń, popatrzył na nią zdziwiony: w zmarszczkach wokół ust nie było krzty łakomstwa, lecz młodość i szlachetny upór. Kobieta lustrowała śmiałym wzrokiem obydwu mężczyzn i zastanawiała się, którego wybrać: wstydliwego czy hardego? Niekiedy człowiek, myślała sobie teraz, nie podejrzewając, że upłynęły cała lata i że stała się mądrzejsza, bierze wstyd w miłości i wstyd w przyjaźni i koleżeńskości za wrogość i potem nie może naprawić swego błędu aż do śmierci. Nieprzyjaźnie odwróciła się do Nabora plecami.

             – Kiedyś pod jabłonią odszedłem ja – rzekł mu Pobasztima, widząc, że Chrisoto wybiera jego na męża.

              – Gdzie macie rozum i sumienie – odrzekł Nabor. – Każdy niech sobie żyje pod swoich dachem.

            Chrisoto i Pobasztima przywarli do siebie. Nabor, oddzielony od nich smugą światłą, namacał kamień, który z trudem zmieścił mu się w dłoni. Nie umiał kłócić się z ludźmi, omijał sprzeczki i od razu brał się do bicia. Podłożył palce pod kamień, żeby uderzając brygadzistę w głowę , nie zabić go, a tylko oszołomić i uratować jego człowieczeństwo. Pobasztima, już trzeźwy, wrócił na ziemię ze świata marzeń, chciał sobie pójść, ale przypomniawszy sobie, że jutro czekają na niego cudze cierpienia, poczuł ostry ból w głowie. Pozostał przy Chrisoto. Dawniej, wycierpiawszy się wiele, łatwo przyjmował cudze cierpienia. Ale w ostatnich latach zaczynał odczuwać, że cudze cierpienia gromadzą się w nim i pustoszą go. Tak jak dawniej nie mógł znieść cudzych nieszczęść, tak dziś nie mógł ścierpieć nieszczęśliwych, chorych i skrzywdzonych ludzi.

             – Wyszumiałeś się? Wariowałeś dosyć? – spytał Nabora. – Ile lat byłeś smarkaczem? Niech i ja mam teraz trochę odpoczynku!

          Nabor upuścił kamień w pokrzywy zrozumiawszy, że przez ostatnie lata, nie wiedząc o tym, on sam był pobasztimą zamiast Nikoły. Odwrócił się i ruszył do ulicy, myśląc, że jakiś czas będzie leżał ugorem, że jeśli nadal będzie chodził w jarzmie, to na zawsze zatraci swoje człowieczeństwo i wyjałowi się całkiem. I zobaczył Nikołowicę lejącą kojące łzy. Za jego plecami zgasła lampa na podwórzu. Teraz, wiedząc, że jest pobasztimą w Fikeliczu i wszędzie po białym świecie, gdzie nie ma komu zastąpić ojca i matki, poczuł niespokojny ból w głowie i ciężar na ramionach. Szedł jeszcze trochę, brnąc powoli i ciężko w wietrznym mroku, i doszedłszy do domu, powiedział białemu światu: „Bożyczku, uważaj, nie sprowadzaj na nas nieszczęść, wojen, jałowych wiatrów i oszczerstw. Nie jesteśmy z żelaza. Jeśli nie wydzierżymy, staniemy się pustynią Saharą, szlag by to trafił!”.

*kiuspety – skórzane, obcisłe spodenki do kolan, jakich używali zapaśnicy (przyp. tłum.)

. . : : M E N U : : . .

Przekłady i Publikacje

. . : : L I N K I : : . .